sobota, 31 sierpnia 2013

Romano w Romanii (część III)

[Minął już przeszło miesiąc od powrotu z urlopu, wypadałoby więc dokończyć relację z wakacji zanim jeszcze dzieci pójdą do szkoły. ;) ] 

VAMA VECHE


Na czym to ja skończyłem ostatnio? Aaa, ruszyliśmy do półmetka trasy, a zarazem do miejsca gdzie mieliśmy zamiar zawrócić - Vama Veche. Najpierw może krótko o tym, czym jest to miejsce. Otóż Vama Veche od zawsze różniło się od pozostałych nadmorskich miejscowości, właściwie to nawet nie ma go na wielu mapach. Niewielka wioska położona niedaleko granicy z Bułgarią zawsze rządziła się trochę innymi prawami. Już za czasów Nicolae Ceauşescu ludzie zjeżdżali się do tej miejscowości, aby wypocząć. Ale nie byli to zwyczajni turyści. Vama Veche przyciągała głównie zbuntowaną młodzież, hipisów, ludzi, którzy w różny sposób bywali wyjątkowi i odstawali od reszty społeczeństwa. Przez lata miejscowość obrosła legendą i do dziś dużo w tej legendzie prawdy. Co ciekawe za czasów komunistycznego reżimu ta mała wioska rybacka jakby z premedytacją została zostawiona w spokoju. Władze z jakiegoś powodu (być może dla świętego spokoju) tolerowały ludzi, którzy zjeżdżali się do tej nadmorskiej miejscowości. Zainteresowanych dalszymi szczegółami n/t Vama Veche odsyłam do dość fajnego artykułu TUTAJ. Krótko mówiąc, ta mała przygraniczna wioska ma zupełnie inny klimat. Nie ma tu taniego blichtru i hałasu z Karaoke, są za to rozmaici ludzie, których można by po prostu określić mianem "wolnych". Nie byliśmy co prawda w szczytowym okresie kiedy to odbywa się tu coroczny festiwal, ale może dzięki temu bardziej udzieliło nam się leniwe tempo tego miejsca. Nie było tam pól namiotowych, każdy rozbijał się gdzie miał ochotę, na plaży obok "tekstylnych" bez awantur i problemów leżeli sobie nudyści i nikt nikomu nie przeszkadzał. Wiele namiotów rozbitych było po prostu na piasku, obok siebie obozowali młodzi i starsi (niektórzy pewnie byli kiedyś hipisami :D ), trochę jak na Woodstocku tylko chyba o wiele ciszej i spokojniej. 

Znalazło się i dla nas miejsce na namiocik, więc po rozbiciu od razu udaliśmy się na plażę. W takich właśnie okolicznościach zamoczyliśmy się po raz pierwszy (no, Agata po raz drugi) w Morzu Czarnym. Klimat tego miejsca bardzo nam się udzielił, dość powiedzieć, że pół dnia spędziliśmy sącząc piwko na fasolowych pufach w knajpie, a drugie pół oddając się smażingowi. Można też powiedzieć, że ta knajpa trochę nas uratowała od strony hmm... higienicznej. Trochę daleko do kibelka, ale przynajmniej w cywilizowany sposób. ;) Mimo to, złożyło się tak, że niezbyt długo zabawiliśmy w Vama Veche. Słońce dało mi popalić i musiałem sobie trochę od niego odpocząć, a i przydałby się jakiś niesłony prysznic. Trochę zasmuceni ruszyliśmy więc dalej zwiedzać Rumunię, przy okazji jednak chcieliśmy zrobić jeszcze jeden skok w bok, a mianowicie do Bułgarii. Będąc 2 km od granicy grzechem byłoby tam nie zawitać. Postanowiliśmy, że podjedziemy do pierwszej miejscowości za granicą, ewentualnie zobaczymy czy mają równie ciepłe morze i ruszamy dalej. Zaraz za granicą przywitała nas cyrylica i informacja, że wszystkie drogi (podobnie jak w Rumunii) są objęte winietami. Zjechaliśmy więc szybko w boczną drogę wiedzeni napisem "To the Sea". Droga tak sobie szła i szła, aż skończył się asfalt a zaczęło szczere pole. 

Po piętnastu minutach stwierdziłem, że jak za kolejnym pagórkiem nie będzie morza to zawracamy z tej Bułgarii i... no nie było. :D Tylko kukurydza. Być może Bułgaria jest pięknym krajem, ale nie było nam tego dane zobaczyć. Kto wie, może kiedyś? Zwrot o 180 stopni, szybka ucieczka przed winietami z powrotem do Rumunii i już jedziemy na północ wzdłuż wybrzeża. Jeszcze nie do końca zdecydowani co do kolejnego noclegu udaliśmy się do nadmorskiej miejscowości o nazwie Konstanca. Miasteczko to ma bogatą historię, bo już od czasów starożytnych był to jeden z największych portów na szlakach handlowych Morza Czarnego. Spodziewaliśmy się klimatycznego miasteczka portowego podobnego do tych śródziemnomorskich, ale trochę się rozczarowaliśmy. Nie dość, że zaczęła psuć się pogoda, to praktycznie cała historyczna starówka stała się wielką unijną inwestycją. Co druga uliczka to plac budowy, a całe miasto zdawało się być trochę "przykurzone". 


Cóż, najprawdopodobniej miasteczko ma swój urok, miejsca takie jak nadmorskie kasyno nadal robią wrażenie, ale my trafiliśmy tam zupełnie nie w porę. Pogoda coraz bardziej straszyła, postanowiliśmy więc pożegnać się z morzem i ruszyliśmy z powrotem na zachód uprzednio konsumując rybkę w restauracji (chcieliśmy morską, ale jak na złość wybraliśmy pstrąga). Stosunkowo krótka wizyta nad Morzem Czarnym pozostawiła trochę niedosytu, ale jak się później okazało nie była to zła decyzja. W końcu przed nami jeszcze dużo do zwiedzenia.

RZECZ O STOSUNKACH POLSKO-IRAŃSKICH

Ogólnie rzecz biorąc kierowaliśmy się z powrotem na zachód, śmignęliśmy autostradą przez Bukareszt, aby ponownie znaleźć się po południowej stronie Karpat. W tym rejonie nie zostało nam już dużo do zobaczenia, ale postanowiliśmy zrobić jeszcze przystanek, żeby nie spędzać dwóch dni pod rząd w samochodzie. Nazajutrz czekała nas przeprawa Transalpiną, więc wypadałoby stawić się na tej trasie wypoczętym. Z przewodnika wyczytaliśmy, że w niewielkiej miejscowości Horezu, będącej mniej więcej na trasie, znajduje bardzo znany zabytkowy monastyr, który zresztą jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na liście znaleźliśmy również niedaleko położony camping. Ponieważ z wybrzeża wyruszyliśmy popołudniu, to do celu dojeżdżaliśmy już właściwie wieczorem. Trasa z autostrady zmieniła się w zwykłą drogę krajową, która przez większość czasu prowadziła nas przez wioski, więc toczyliśmy się leniwym tempem pomiędzy tirami i Daciami. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ostro dawało po gałach, więc i nam udzieliło się trochę zmęczenie. Zgodnie z postanowieniem nie używaliśmy nawigacji i przez tą monotonię w pewnym momencie przegapiliśmy skręt na skrzyżowaniu. Nie chcąc gwałtownie hamować postanowiłem podjechać jeszcze kawałek i poszukać miejsca do zawrócenia. Po lewej stronie drogi zauważyłem podjazd do posesji więc wrzuciłem kierunkowskaz i najnormalniej w świecie zacząłem sobie spokojnie skręcać. W momencie kiedy byliśmy już w połowie skrętu na lewym pasie, usłyszeliśmy za sobą pisk opon i klakson. Potem już tylko sekunda, uderzenie z tyłu i stoimy poobracani na wspomnianym wcześniej podjeździe. TIR... Chwilowy szok, patrzymy na siebie z Agatą z niedowierzaniem, całe szczęście nic nam się nie stało. "No to po kurna, po urlopie" - wycedziłem przez zęby - "skoro TIR, to pewnie mamy pozamiatane". Z okolicznych domów momentalnie powybiegali tubylcy, a my jeszcze trochę oszołomieni wyszliśmy zobaczyć efekty. W tym momencie trochę się uspokoiłem, bo zobaczyłem, że poszło w blachę, zderzak i reflektor - geometria samochodu praktycznie nienaruszona, więc jak na tira, to mogło być dużo gorzej. Jeden rzut oka na drugi pojazd i od razu skojarzyliśmy - jakieś 15 minut wcześniej wyprzedzaliśmy tą ciężarówkę, a zapadła nam w pamięć, bo rejestracja była dość specyficzna - trafił nam się kierowca z... Iranu. Chyba jeden Irańczyk w całej Rumunii i musiał prawie nam do d... wjechać. Irańczyk w średnim wieku wyskoczył z kabiny i od razu uraczył nas dość ciekawą mieszaniną niemieckiego, rosyjskiego i angielskiego. Coś tam gestykulował, że "jak możemy tak gwałtownie hamować", że "tak się nie robi", ale na moje oko to po prostu zagapił się  (zwalniałem moim zdaniem dość spokojnie) i kiedy się zorientował próbował odbić na lewo, ale my z racji skrętu również znaleźliśmy się na tym pasie. No i peszek.

Stłuczka w obcym kraju, z gościem nie da się dogadać, a jeszcze coś przebąkuje, że to moja wina, więc nie pozostało nam nic innego jak zadzwonić na policję. Tutaj mógłbym się sporo rozpisać, ale streszczę się, bo to nie o wpis o policjantach. Ogólnie rzecz biorąc, funkcjonariusz, który pierwszy przyjechał na miejsce okazał się bardzo w porządku. Dobrze mówił po angielsku, wysłuchał co mamy do powiedzenia, (albo pogestykulowania) i od razu uznał winę pana z ciężarówki, bo nie zachował odpowiedniej odległości. Zapewnił mnie również, że dostanę wszystkie potrzebne dokumenty (w tym dokument upoważaniający do jeżdżenia autem 30 dni do czasu naprawy), ale niestety po rumuńsku... Teoretycznie więc w drodze powrotnej na Węgrzech, Słowacji, albo nawet w Polsce mogą nam przy kontroli tego kwitu nie zaakceptować i narobić problemy. Potem przyjechał drugi policjant i kazał nam jechać za nim na posterunek, gdzie dopełnią formalności. Irańczyk pojechał radiowozem, bo tirem byłoby dość kłopotliwie. Tutaj mimo wszystko było całkiem wesoło, bo panu z Iranu trza było palcem pokazywać, gdzie jakie dane wpisać, a w dodatku część jego dokumentów była pismem arabskim. Dostałem więc protokół i papiery po rumuńsku, a skany dokumentów sprawcy po irańsku. Podczas późniejszych wizyt u blacharzy ludzie dziwili się tej niecodziennej kombinacji. Na marginesie dodam, że Iran przez to, że nie jest w Unii Europejskiej, ma o wiele bardziej zawiłe procedury przy odszkodowaniach. Ciągną się do teraz, a pewnie jeszcze dość trochę to potrwa... Ale wracając do tematu... Pan z ciężarówki załamany, nie miał w ogóle rumuńskich pieniędzy (nawet mandat mu darowali, żeby już nie marudził), powtarzał wciąż, że brakuje mu jakiegoś zaświadczenia odnośnie tachografu, że bez tego szef go zaczasnie, poza tym policjant z którym rozmawiał na początku powiedział mu, że go zawiozą z powrotem na miejsce zdarzenia, a po całej sprawie policjant od papierów powiedział mu, że "on ma fajrant i ma sobie wziąć taksówkę". Irańczyk załamany, zrobiło nam się go szkoda i skończyło się tak, że do zapakowanego po dach auta zabraliśmy jeszcze jego i odwieźliśmy go pod ciężarówkę. A nie było łatwo - z protokołu mieliśmy tylko nazwę miejscowości, bo z tego całego zamieszania nikt nie zapamiętał drogi na komendę. Była 22:30, więc już ciemno, a okolica to jedno wielkie zad...e. W końcu po podwójnym okrążeniu okolicznych miejscowości znaleźliśmy to pechowe miejsce, koleś podziękował za podwózkę, powiedział coś w stylu "Polak - Irańczyk, friends",  salamalejkum i tak się rozstaliśmy. 

Taka to przygoda nas spotkała. Dopiero po 23:00 mogliśmy ponownie wrócić na trasę, całe szczęście nie zostało nam już dużo kilometrów, bo jeżdżenie po Rumuńskich wioskach nocami nie należy do najbezpieczniejszych. Chodzi mi tu głównie o niespodzianki typu nieoświetlona furmanka, przyczajona dziura itp. Około 23:30 dotarliśmy pod kemping. Były to właściwie małe drewniane budki, wyglądające trochę jak beczki, które wynajmował turystom właściciel pobliskiego baru. Przepraszam - mordowni. Na wejściu do knajpy uderzyła nas siekierowa atmosfera lokalu. Barman - recepcjonista nie mówił ani po angielsku ani po niemiecku, całe szczęście z pomocą przyszedł jeden z miejscowych, jakiś chłopak 1,50 m wzrostu, ledwo wystawał nad bar, ale 2-3 słowa znał i powiedział nam, że namioty nie bardzo, ale mają tanio te drewniane budki. I rzeczywiście tanio, więc tej nocy, po przygodach, nie musieliśmy się już przynajmniej rozbijać i pompować materacy. Dzień nas strasznie wymęczył więc zasnęliśmy tej nocy niemal od razu. Następnego dnia po śniadaniu udaliśmy się w końcu do zamierzonego celu, czyli do Horezu.
Była to miła odmiana po wcześniejszych perypetiach, a cisza panująca w tym miejscu dała nam odrobinę spokoju. Przypomnieliśmy sobie dlaczego tak nam się podobało w historycznym Siedmiogrodzie. Pora tam wracać.

TRANSALPINA


Aby wrócić do Transylwanii, trzeba najpierw przedostać się z powrotem na północ przez góry. W końcu przyszedł czas na słynną Transalpinę. Transalpina to potoczna nazwa drogia krajowej DN67C, która przecina z północy na południe Góry Parâng, należące do pasma Karpat. Jest to najwyżej położona droga w Rumunii (na przełęczy Urdele osiąga 2145 m.n.p.m). Pod względem widoków i wrażeń nie ustępuje trasie Transfogaraskiej, a przez to, że jeszcze nie wszystkie jej odcinki są ukończone (do niedawna była dostępna tylko dla samochodów terenowych), to jest na niej mniejszy ruch i trochę spokojniej. 


Zaczęła się mozolna wspinaczka po serpentynach i znów z każdym zakrętem pojawiały się coraz ciekawsze widoki. Nie ma co się na ten temat rozpisywać - musicie zobaczyć zdjęcia, choć i one nie oddają tej przestrzeni. Na trasie spotkaliśmy również Polaków na rowerach. Jeśli dobrze pamiętam to byli to studenci z Krakowa, którzy przejeżdżali przez Rumunię w drodze na południe Europy. Wrażenia opisywali tak: wjechać masakra, ale dla takich widoków warto. Podziwiam. ;) Trochę dalej, po jakiejś godzinie drogi musieliśmy się zatrzymać gdyż na drodze urzędowało stado osiołków. Nie obyło się bez zapłaty myta - dopiero wtedy mogliśmy jechać dalej. Zobaczcie zresztą sami: 


Ta trasa naprawdę zrobiła na nas wrażenie, popołudniu, już gdzieś po północnej stronie Karpat, zatrzymaliśmy się nad rzeką na polowy obiadek. Cisza, spokój, tylko szum potoku - no żyć nie umierać.


Z POWROTEM W SIEDMIOGRODZIE

Pożegnaliśmy się z Transalpiną i wieczorem wylądowaliśmy na znajomym polu namiotowym, gdzie właściciele wcześniej doradzali nam przy planowaniu podróży. Zatoczyliśmy więc dość duże koło. Tutaj spędziliśmy wieczór przy piwku, ogarniając też trochę samochód. Zachciało mi się nastawić popękany klosz z lampy i pech chciał że zewnętrzna część klosza została mi w ręku. :D Nazajutrz musieliśmy więc pomyśleć o jakimś prowizorycznym zamocowaniu. Najpierw opcja sznurek, potem opcja Superglue (przy 35 stopniach wyparował szybciej niż wylatywał z tubki), uratował nas w końcu Poxipol. Pokleiłem, 10 minut poschło i jeździ do dzisiaj. ;) Naprawione, więc mogliśmy ruszyć dalej. Jeszcze dużo miejsc w Transylwanii czeka na naszą wizytę. Po drodze zatrzymywaliśmy się w kilku ciekawych miejscach m.in. w wioskach, w których istnieją zabytkowe saskie kościoły warowne - dość rzadko spotykane budowle sakralne o charakterze obronnym.


Transylwania, czy też Siedmiogród to jest właśnie Rumunia, którą będę pamiętał - zabytkowe miasteczka, ciche rolnicze wioski i rewelacyjna przyroda otaczająca ze wszystkich stron. 

Kolejnym dużym przystankiem była Sighișoara, jedno z najbardziej znanych malowniczych miasteczek Siedmiogrodu. To tutaj, urodził się Vlad Drakul - ojciec Vlada Palownika. Samo miasteczko przypadło nam do gustu. Czas płynie tu swoim leniwym tempem, kolorowe kamienice zapadają w pamięć, a dodatkowo kemping był w miejscu, z którego rozpościera się widok na całe miasto. Co ciekawe na wzgórzu przy polu namiotowym, jest niemiecka restauracja gdzie mają tylko niemieckie piwo. Mniejszość niemiecka w tym rejonie jest bardzo duża, a to za sprawą pojawienia się  niegdyś na tych ziemiach Sasów. Kiedyś wydawało mi się, że język angielski wystarczy w zupełności w podróży, ale jak się okazuje równie przydatny jest niemiecki.


Innymi miastami, które zobaczyliśmy były m.in. Târgu Mureș, Mediaș, aż w końcu zatrzymaliśmy się nieopodal miasta Kluż (po rumuńsku: Cluj-Napoca). Miasto to można przyrównać do Wrocławia. Dzięki uczelniom wiele tu młodzieży, a co za tym idzie życie kulturalne kwitnie tutaj nawet w wakacje. Miasto również bardzo ładne, a my spędziliśmy w tej okolicy 2 noce, a to z jednego powodu. Mianowicie, w kilku z wcześniejszych miasteczek widzieliśmy plakaty reklamujące festiwal Peninsula - dość duże kilkudniowe wydarzenie muzyczne. Kilka scen, różne atrakcje, a mnie na ten festiwal przyciągnął Modestep, który miał grać na żywo. Zasięgnęliśmy trochę informacji i w końcu kupiliśmy bilet na jeden dzień - sobotę. Na festiwalu jak to na festiwalu, w każdym kącie inna muzyka, piwko, były ciężkie klimaty, było coś do poskakania i była też scena kameralna. Do tego różne eventy, trochę sportu i ogólnie dla każdego coś by się odpowiedniego znalazło. 

Sam koncert Modestep, z racji tego że był dopiero o 24, nie okazał się jakimś super show. Owszem był kop i tusty wpiernicz, ale tak naprawdę atrakcją tego wieczoru był dla nas inny zespół - N.O.H.A ( tak to ci od Tu Cafe). Jak już pisałem kiedyś na FB, zespół na żywo jest nie do przebicia, nie da się stać w miejscu na ich koncercie, perkusista daje czadu z szybkimi brejkami, a wokalistki zbierały brawa już przy próbie mikrofonu. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję zawitać na ich koncercie to z czystym sumieniem polecam. Energia w czystej postaci.


Niedzielę po festiwalu raczej przeleżeliśmy, przejechaliśmy trochę na północ, ale to jeszcze nie był powrót. Ostatnim naszym przystankiem była Săpânţa, czyli słynny i jedyny w swoim rodzaju wesoły cmentarz. Jest to nekropolia, na której tradycją stały się rzeźbione w drewnie, kolorowe nagrobki, które w krótkim, często dowcipnym wierszyku opowiadają historię osoby, która została pochowana. Zmarli mieszkańcy często są przedstawiani przy wykonywaniu swoich codziennych zajęć, przy pracy, ale są też nagrobki przedstawiające np. śmierć danej osoby. Więcej na ten temat znajdziecie n.p. tu: http://www.tpr.pl/

Miejsce również warte zobaczenia - tam spędziliśmy ostatnią noc i w poniedziałkowy poranek ze smutkiem, że to już koniec wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. 

Last but not least:
PONIŻEJ ZAMIESZCZAM LINK DO GALERII PICASA GDZIE ZNAJDZIECIE WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z TEJ WYPRAWY. ZAPRASZAM SERDECZNIE DO OBEJRZENIA. 


pozdr. 

RL!


0 komentarze:


Free Blogger Templates by Isnaini Dot Com and BMW Cars. Powered by Blogger