czwartek, 1 sierpnia 2013

Romano w Romanii (część I)

Minęło już trochę czasu od wypadu do Rumunii i z przykrością stwierdzam, że pozytywne emocje po urlopie stopniowo opadają, ustępując miejsca codziennym obowiązkom. Zatem im prędzej napiszę o wyjeździe na blogu tym lepiej. ;) Opornie, bo opornie, ale wkręciłem się z powrotem w codzienny rytm, pozałatwiałem zaległe sprawy i w końcu mogę na spokojnie coś skrobnąć na blogu. 
"Z pewną taką nieśmiałością" podjąłem decyzję o tym, że tegoroczny urlop spędzimy jednak w Rumunii. Wcześniej jakoś się nad tym nie zastanawiałem, bo mieliśmy jechać ze znajomymi, którzy już Rumunię znali i to znali od podszewki, bo przemierzyli ją autostopem. Ale koniec końców tak się złożyło, że pojechaliśmy tylko z Agatą i organizacją i rozpoznaniem musieliśmy zająć się sami. Recepta taka jak zwykle: samochód i namiot, czyli pełna mobilność i koniec języka za przewodnika. Nie jest to kraj wyeksploatowany przez turystów (chociaż można powiedzieć, że ta gałąź gospodarki już w Rumunii kwitnie), więc w internecie nie ma tylu informacji co o takiej np. Chorwacji.  Znaleźliśmy jednak konkretną listę kempingów (takich gdzie można bez obaw o zdrowie iść do łazienki), kupiliśmy solidną mapę (stwierdziliśmy, że postaramy się nie używać nawigacji, bo kierowcy od niej głupieją i, nie licząc centrów wielkich miast, to całkiem dobrze sobie bez niej radziliśmy) i uzbroiliśmy się w turystyczny przewodnik  od znajomych. Co ciekawe przewodnik jest z 2008, kiedy Rumunia nie była jeszcze pełnoprawnym członkiem Unii, dzięki temu lektura pozwoliła nam zobaczyć jak przez te pół dekady zmienił się kraj. A zmienił się znacznie i choć przemierzając Rumunię można stwierdzić, że dużo jeszcze jest do zrobienia, to unijne inwestycje wyrastają jak grzyby do deszczu. 

KERYNDY

Trasa generalnie wyglądała tak, że wjeżdżając od północnego zachodu, zwiedzając po drodze jak najwięcej ciekawych miejsc, jedziemy na wschód, przecinając Karpaty, aby na półmetku zawitać nad Morzem Czarnym. Znów złożyło się tak, że przed samym urlopem czekała mnie jeszcze delegacja, na której nie miałem dość czasu żeby zaplanować wszystko od A do Z, ale udało mi się ustalić jak pojedziemy tam, a z powrotem to już się okaże. Można powiedzieć, że zaliczyliśmy większość żelaznych punktów wizyty w tym kraju, oprócz jednego, którego jest mi bardzo szkoda. Otóż na północy, a właściwie północnym wschodzie kraju, jest region, w którym mieszka wielu Polaków. Czytaliśmy relacje w internecie i wizyty wśród rodaków na kresach były dla niektórych opisujących swoje wojaże jednymi z najlepszych podróży w życiu. Rejon ten jednak nijak nie chciał wpasować się w trasę i musieliśmy niestety zrezygnować z wizyty w tamtych stronach. Jest nam tego ogromnie szkoda, ale i tak zrobiliśmy ponad 4000 km i to właśnie paliwo pożarło większość budżetu tego wyjazdu, więc teraz uważam to za dobrą decyzję. Taki już urok objazdówek. Może jeszcze kiedyś będzie okazja się tam zjawić. 

W skrócie trasa wyglądała tak: Słowacja -> Węgry (z przystankiem w Tokaju) -> wjazd do Rumunii w pobliżu Oradei, później dalej na płd.-wsch. przemierzając Siedmiogród i jego atrakcje -> trasa Transfogaraska -> okolice Braszowa (słynny zamek w Braniu itp.) -> Bukareszt -> Morze Czarne i słynna Vama Veche -> powrót autostradą na zachód od Bukaresztu i przejazd przez góry "Transalpiną" aż w końcu powrót na północ przez miasteczka, które pominęliśmy jadąc w przeciwną stronę. Jak zwykle mieliśmy przygody (przyjemniejsze i mniej przyjemne), ale w sumie to te wakacje oceniam jako jedne z lepszych jak dotąd. 

KAJ? DO RUMUNII???

Nie zabrakło oczywiście głosów sceptycznych, że jak to do Rumunii, że nas okradną, że dróg tam nie ma i tam jest przecież kiła i najgorsze Cygany oraz relacji tych, którzy pamiętają ten kraj sprzed 20-stu lat. Straszyli, straszyli i... nic się nie sprawdziło z tych przestróg. No może trochę z tymi drogami było prawdy, ale wszystkie negatywne stereotypy o Rumunach się nie sprawdziły i z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest to piękny kraj, który na pewno warto w swoim życiu poznać. Sami mieszkańcy tego kraju to bardzo otwarci ludzie, nawet jak znają tylko 2 słowa po angielsku to zawsze się można z nimi dogadać. W ogóle to skomplikowana przeszłość tego narodu sprawiła, że istnieje tu wiele (bardzo!) licznych mniejszości narodowych: Węgrzy, z którymi Rumunów łączy dość trudna przeszłość, ale jakoś potrafią obok siebie żyć; są wioski góralskie zamieszkałe przez całe pokolenia Słowaków, Polaków, Włochów(!); wielu jest Niemców (ani myślą wracać do Rzeszy); no i oczywiście pochodzący od pradawnych ludów hinduskich Romowie, z którymi wielu ignorantów myli Rumunów. Mniejszości te są w pewnych rejonach tak liczne, że w niektórych miastach prawie wszystkie nazwy i tablice są w kilku językach: po rumuńsku, po węgiersku, albo po niemiecku (a czasem wszystkie razem). Proszę, można razem? Można. Ciekawy jest język rumuński - jest bardzo podobny do włoskiego, a to za sprawą przynależności do Imperium Rzymskiego, które zasiało w tych rejonach łacinę, ale na przestrzeni dziejów ewoluował przyjmując naleciałości języków sąsiadów oraz licznych kolonizatorów. Sami Rumunii lubią mówić o sobie jako o ostatnim na wschodzie kraju  cywilizacji europejskiej, o potomkach śródziemnomorskich potęg - Grecji i Rzymu, którzy przez wieki byli zmuszeni stawiać opór bezwzględnemu imperium Turków. Czytając historię Rumunii, można w sumie przyznać im rację. :) 


NO TO OSPRAWIEJ

Nacykałem chyba z 700 zdjęć, oczywiście tylko 1/3 z nich ujrzy światło dzienne, ale to zostawię na koniec - wszystkie zdjęcia pojawią się na blogu razem z ostatnią (chyba trzecią) częścią relacji (przed chwilą stwierdziłem, że nie zdążę wszystkiego dziś napisać).


W przeciwieństwie do poprzednich podróży wakacyjnych, tym razem nie trzeba było jechać tysiąc km, żeby znaleźć się na pierwszym postoju. Granica rumuńska jest jakieś 550 km od Śląska. W spokojny lipcowy poniedziałek wyruszyliśmy o poranku A4-ką w stronę Krakowa, żeby w ciągu trzech godzin dojechać (o dziwo pustą) Zakopianką do przejścia granicznego w Łysej Polanie.
Bez pośpiechu, omijając autostrady (bo i tak po trasie jakoś specjalnie dużo ich nie było, a szkoda pieniędzy na winiety), oglądając po drodze równie malownicze jak Rumunia Tatry, przejechaliśmy Słowację. Fajnie było znów zobaczyć (tym razem zielone) szczyty Tatrzańskiej Łomnicy, z której tej zimy harpaganiliśmy na czarnych trasach. Równie piękny widok mają mieszkańcy położonego u stóp Wysokich Tatr Popradu - na tle niziny rysuje się (Rysami :D ) panorama Tatr. Takim spokojnym tempem dojechaliśmy do kraju dziwnego języka - Węgier. Tu już równinki poprzeplatane pagórkami i ogólnie wiejska sielanka. Nieznacznie odbiliśmy od trasy na wschód aby odwiedzić miasteczko o znajomo brzmiącej nazwie Tokaj. Spokojna, leniwa mieścina, która (podobnie zresztą jak cały rejon) słynie z dobrego wina. 

Dużo tu turystów z Polski, każdy zamienia forinty w wino, więc i my nie mogliśmy być gorsi. Znaleźliśmy jeszcze polskiego keszyka i z ulgą wsiedliśmy z 30-sto stopniowego upału do wyklimaconego samochodu. Teraz to już prosto do Rumunii.

BIHOR


Przygraniczne miasto Oradea jest dość dużym ośrodkiem przemysłowym i stolicą okręgu Bihor, ale również ładnym trochę przykurzonym reprezentantem tzw. Belle Époque (znam takie mądre wyrazy z przewodnika). Tu przekroczyliśmy granicę i tu przestawiliśmy zegarki na ichnią godzinę czyli jedną do przodu. Zwiedzanie Oradei postanowiliśmy odłożyć na jutro, bo trzeba było jeszcze odszukać pierwszy kemping z listy i rozbić "obóz". Kemping znajdował się niedaleko miasta w okolicy zespołu basenów - Baile Felix. Perspektywa porannego moczenia tyłków basenie bardzo nam odpowiadała po całym dniu spędzonym w aucie. Jakież było nasze zdziwienie gdy się okazało, że baseny słyną z wód termalnych o temperaturze około 40 stopni... Nie można było zatem mówić o orzeźwieniu, ale za to zjeżdżalnie były całkiem fajne i trochę się wygrzaliśmy na Słońcu. Popołudniu moja blada skóra miała już dość więc ok. 13. postanowiliśmy iść na obiad i sjestę. Wieczorne zwiedzanie Oradeii pozwoliło nam już poczuć dość luźny klimat tego kraju. O dziwo nikt nie jeździł jak wariat, dość spokojnie jak na środek tygodnia, równiutkie drogi (co prawda widać, że nowe, bo jeszcze bez pasów), a na trzypasmowych rondach nikt nikomu drogi nie zajeżdżał. Jak to w dzisiejszych czasach bywa - w mieście poparkowane gdzie popadnie dziesiątki aut. Znak naszych czasów, a w tym kraju bywał ten znak trochę męczący. 

Niemniej jednak pierwsze spotkanie z tym miastem zostawiło pozytywne wrażenie. Następnego dnia czekał nas krótki, ale dość męczący (tu były chyba najgorsze w całej podróży drogi) odcinek 70 km na południowy-wschód, który prowadził w okolice miasta Beiuş - rejon znany z malowniczych zjawisk krasowych i wielu jaskiń, w tym kilku naprawdę robiących wrażenie. Tutaj nie mieliśmy pomysłu na nocleg, ale intuicja mówiła nam, że w tym malowniczym rejonie znajdziemy fajną miejscówkę na dziko. Najpierw postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Meziad. Okolica bardzo malownicza, przypominała mi trochę naszą Jurę, a dojazd do jaskinii miał profil delikatnie mówiąc "terenowy". Na miejscu musieliśmy poczekać, aż przewodniczka wróci z poprzednią grupą, po czym dowiedzieliśmy się, że musi się uzbierać 5 osób, ale w końcu po 20 minutach zgodziła się oprowadzić tylko nas. Dodam, że chyba nie zwróciło się przez to paliwo z generatora, który zasilał lampki porozsiewane po jaskinii. Pani oprowadziła nas po jaskini, opowiadając przy tym po angielsku o zakamarkach i przeszło 2 tysiącach nietoperzy, które siedziały i latały nad naszymi głowami. Jaskinia zrobiła na nas wrażenie i przyznam, że takiej przestrzeni jeszcze nie widziałem.


Jeszcze tego samego dnia zwiedziliśmy jaskinię, którą odkryto przy okazji wydobywania boksytu w kopalni Farcu. Jest to jedyna na świecie jaskinia połączona z kopalnią, w której istnieje również (niedostępny do zwiedzania) rezerwat speleologiczny z naturalnymi tworami krzyształów. Z tego powodu tez nazywa się ją również jaskinią krzyształową, ale przyznam szczerze, że nie przebiła jaskini Meziad, a przewodniczka ledwo mówiła po angielsku. Po dojechaniu do tej położonej w górach jaskinii stwierdziłem, że dojazd do poprzedniej nie był jednak taki zły. Dzień krasnoludowania dobiegał końca więc w okolicznej miejscowości wypytaliśmy o pole namiotowe. Powiedziano nam, że oficjalnego pola nie ma, ale za wioską przy potoku jest przygotowana przez miejscowych polana i w sumie to zachęcają żeby tam się rozbić. I to było chyba najlepsze miejsce, w jakim spaliśmy. I w dodatku za darmo. Niewielki ale stromy wąwóz, w którym płynie czyściutki potok i słychać tylko jego szum, a poza tym cisza. Od czasu do czasu przechodzi tylko lub przejeżdża jakiś miejscowy rolnik lub pasterz z wesołym pozdrowieniem. 

Wieczorem po "kociołku do syta" wybraliśmy się jeszcze na szczyt owego wąwozu, skąd rozpościerał się piękny widok. A na koniec atrakcja wieczoru, czyli kąpiel w lodowatej rzece. Pierwszy moment tragiczny, ale za to potem człowiek się czuje jak młody bóg! Biwak w takim miejscu to przyjemna odmiana po głośnym i zaludnionym Baile Felix. Na tym zakończę dzisiejszy odcinek przygód Romana (i Agatki!) w Rumunii. Niebawem druga część. Zapraszam!

0 komentarze:


Free Blogger Templates by Isnaini Dot Com and BMW Cars. Powered by Blogger