[Minął już przeszło miesiąc od powrotu z urlopu, wypadałoby więc dokończyć relację z wakacji zanim jeszcze dzieci pójdą do szkoły. ;) ]
VAMA VECHE
Na czym to ja skończyłem ostatnio? Aaa, ruszyliśmy do półmetka trasy, a zarazem do miejsca gdzie mieliśmy zamiar zawrócić - Vama Veche. Najpierw może krótko o tym, czym jest to miejsce. Otóż Vama Veche od zawsze różniło się od pozostałych nadmorskich miejscowości, właściwie to nawet nie ma go na wielu mapach. Niewielka wioska położona niedaleko granicy z Bułgarią zawsze rządziła się trochę innymi prawami. Już za czasów Nicolae Ceauşescu ludzie zjeżdżali się do tej miejscowości, aby wypocząć. Ale nie byli to zwyczajni turyści. Vama Veche przyciągała głównie zbuntowaną młodzież, hipisów, ludzi, którzy w różny sposób bywali wyjątkowi i odstawali od reszty społeczeństwa. Przez lata miejscowość obrosła legendą i do dziś dużo w tej legendzie prawdy. Co ciekawe za czasów komunistycznego reżimu ta mała wioska rybacka jakby z premedytacją została zostawiona w spokoju. Władze z jakiegoś powodu (być może dla świętego spokoju) tolerowały ludzi, którzy zjeżdżali się do tej nadmorskiej miejscowości. Zainteresowanych dalszymi szczegółami n/t Vama Veche odsyłam do dość fajnego artykułu TUTAJ. Krótko mówiąc, ta mała przygraniczna wioska ma zupełnie inny klimat. Nie ma tu taniego blichtru i hałasu z Karaoke, są za to rozmaici ludzie, których można by po prostu określić mianem "wolnych". Nie byliśmy co prawda w szczytowym okresie kiedy to odbywa się tu coroczny festiwal, ale może dzięki temu bardziej udzieliło nam się leniwe tempo tego miejsca. Nie było tam pól namiotowych, każdy rozbijał się gdzie miał ochotę, na plaży obok "tekstylnych" bez awantur i problemów leżeli sobie nudyści i nikt nikomu nie przeszkadzał. Wiele namiotów rozbitych było po prostu na piasku, obok siebie obozowali młodzi i starsi (niektórzy pewnie byli kiedyś hipisami :D ), trochę jak na Woodstocku tylko chyba o wiele ciszej i spokojniej.
Cóż, najprawdopodobniej miasteczko ma swój urok, miejsca takie jak nadmorskie kasyno nadal robią wrażenie, ale my trafiliśmy tam zupełnie nie w porę. Pogoda coraz bardziej straszyła, postanowiliśmy więc pożegnać się z morzem i ruszyliśmy z powrotem na zachód uprzednio konsumując rybkę w restauracji (chcieliśmy morską, ale jak na złość wybraliśmy pstrąga). Stosunkowo krótka wizyta nad Morzem Czarnym pozostawiła trochę niedosytu, ale jak się później okazało nie była to zła decyzja. W końcu przed nami jeszcze dużo do zwiedzenia.
RZECZ O STOSUNKACH POLSKO-IRAŃSKICH
Ogólnie rzecz biorąc kierowaliśmy się z powrotem na zachód, śmignęliśmy autostradą przez Bukareszt, aby ponownie znaleźć się po południowej stronie Karpat. W tym rejonie nie zostało nam już dużo do zobaczenia, ale postanowiliśmy zrobić jeszcze przystanek, żeby nie spędzać dwóch dni pod rząd w samochodzie. Nazajutrz czekała nas przeprawa Transalpiną, więc wypadałoby stawić się na tej trasie wypoczętym. Z przewodnika wyczytaliśmy, że w niewielkiej miejscowości Horezu, będącej mniej więcej na trasie, znajduje bardzo znany zabytkowy monastyr, który zresztą jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na liście znaleźliśmy również niedaleko położony camping. Ponieważ z wybrzeża wyruszyliśmy popołudniu, to do celu dojeżdżaliśmy już właściwie wieczorem. Trasa z autostrady zmieniła się w zwykłą drogę krajową, która przez większość czasu prowadziła nas przez wioski, więc toczyliśmy się leniwym tempem pomiędzy tirami i Daciami. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ostro dawało po gałach, więc i nam udzieliło się trochę zmęczenie. Zgodnie z postanowieniem nie używaliśmy nawigacji i przez tą monotonię w pewnym momencie przegapiliśmy skręt na skrzyżowaniu. Nie chcąc gwałtownie hamować postanowiłem podjechać jeszcze kawałek i poszukać miejsca do zawrócenia. Po lewej stronie drogi zauważyłem podjazd do posesji więc wrzuciłem kierunkowskaz i najnormalniej w świecie zacząłem sobie spokojnie skręcać. W momencie kiedy byliśmy już w połowie skrętu na lewym pasie, usłyszeliśmy za sobą pisk opon i klakson. Potem już tylko sekunda, uderzenie z tyłu i stoimy poobracani na wspomnianym wcześniej podjeździe. TIR... Chwilowy szok, patrzymy na siebie z Agatą z niedowierzaniem, całe szczęście nic nam się nie stało. "No to po kurna, po urlopie" - wycedziłem przez zęby - "skoro TIR, to pewnie mamy pozamiatane". Z okolicznych domów momentalnie powybiegali tubylcy, a my jeszcze trochę oszołomieni wyszliśmy zobaczyć efekty. W tym momencie trochę się uspokoiłem, bo zobaczyłem, że poszło w blachę, zderzak i reflektor - geometria samochodu praktycznie nienaruszona, więc jak na tira, to mogło być dużo gorzej. Jeden rzut oka na drugi pojazd i od razu skojarzyliśmy - jakieś 15 minut wcześniej wyprzedzaliśmy tą ciężarówkę, a zapadła nam w pamięć, bo rejestracja była dość specyficzna - trafił nam się kierowca z... Iranu. Chyba jeden Irańczyk w całej Rumunii i musiał prawie nam do d... wjechać. Irańczyk w średnim wieku wyskoczył z kabiny i od razu uraczył nas dość ciekawą mieszaniną niemieckiego, rosyjskiego i angielskiego. Coś tam gestykulował, że "jak możemy tak gwałtownie hamować", że "tak się nie robi", ale na moje oko to po prostu zagapił się (zwalniałem moim zdaniem dość spokojnie) i kiedy się zorientował próbował odbić na lewo, ale my z racji skrętu również znaleźliśmy się na tym pasie. No i peszek.
Stłuczka w obcym kraju, z gościem nie da się dogadać, a jeszcze coś przebąkuje, że to moja wina, więc nie pozostało nam nic innego jak zadzwonić na policję. Tutaj mógłbym się sporo rozpisać, ale streszczę się, bo to nie o wpis o policjantach. Ogólnie rzecz biorąc, funkcjonariusz, który pierwszy przyjechał na miejsce okazał się bardzo w porządku. Dobrze mówił po angielsku, wysłuchał co mamy do powiedzenia, (albo pogestykulowania) i od razu uznał winę pana z ciężarówki, bo nie zachował odpowiedniej odległości. Zapewnił mnie również, że dostanę wszystkie potrzebne dokumenty (w tym dokument upoważaniający do jeżdżenia autem 30 dni do czasu naprawy), ale niestety po rumuńsku... Teoretycznie więc w drodze powrotnej na Węgrzech, Słowacji, albo nawet w Polsce mogą nam przy kontroli tego kwitu nie zaakceptować i narobić problemy. Potem przyjechał drugi policjant i kazał nam jechać za nim na posterunek, gdzie dopełnią formalności. Irańczyk pojechał radiowozem, bo tirem byłoby dość kłopotliwie. Tutaj mimo wszystko było całkiem wesoło, bo panu z Iranu trza było palcem pokazywać, gdzie jakie dane wpisać, a w dodatku część jego dokumentów była pismem arabskim. Dostałem więc protokół i papiery po rumuńsku, a skany dokumentów sprawcy po irańsku. Podczas późniejszych wizyt u blacharzy ludzie dziwili się tej niecodziennej kombinacji. Na marginesie dodam, że Iran przez to, że nie jest w Unii Europejskiej, ma o wiele bardziej zawiłe procedury przy odszkodowaniach. Ciągną się do teraz, a pewnie jeszcze dość trochę to potrwa... Ale wracając do tematu... Pan z ciężarówki załamany, nie miał w ogóle rumuńskich pieniędzy (nawet mandat mu darowali, żeby już nie marudził), powtarzał wciąż, że brakuje mu jakiegoś zaświadczenia odnośnie tachografu, że bez tego szef go zaczasnie, poza tym policjant z którym rozmawiał na początku powiedział mu, że go zawiozą z powrotem na miejsce zdarzenia, a po całej sprawie policjant od papierów powiedział mu, że "on ma fajrant i ma sobie wziąć taksówkę". Irańczyk załamany, zrobiło nam się go szkoda i skończyło się tak, że do zapakowanego po dach auta zabraliśmy jeszcze jego i odwieźliśmy go pod ciężarówkę. A nie było łatwo - z protokołu mieliśmy tylko nazwę miejscowości, bo z tego całego zamieszania nikt nie zapamiętał drogi na komendę. Była 22:30, więc już ciemno, a okolica to jedno wielkie zad...e. W końcu po podwójnym okrążeniu okolicznych miejscowości znaleźliśmy to pechowe miejsce, koleś podziękował za podwózkę, powiedział coś w stylu "Polak - Irańczyk, friends", salamalejkum i tak się rozstaliśmy.
Taka to przygoda nas spotkała. Dopiero po 23:00 mogliśmy ponownie wrócić na trasę, całe szczęście nie zostało nam już dużo kilometrów, bo jeżdżenie po Rumuńskich wioskach nocami nie należy do najbezpieczniejszych. Chodzi mi tu głównie o niespodzianki typu nieoświetlona furmanka, przyczajona dziura itp. Około 23:30 dotarliśmy pod kemping. Były to właściwie małe drewniane budki, wyglądające trochę jak beczki, które wynajmował turystom właściciel pobliskiego baru. Przepraszam - mordowni. Na wejściu do knajpy uderzyła nas siekierowa atmosfera lokalu. Barman - recepcjonista nie mówił ani po angielsku ani po niemiecku, całe szczęście z pomocą przyszedł jeden z miejscowych, jakiś chłopak 1,50 m wzrostu, ledwo wystawał nad bar, ale 2-3 słowa znał i powiedział nam, że namioty nie bardzo, ale mają tanio te drewniane budki. I rzeczywiście tanio, więc tej nocy, po przygodach, nie musieliśmy się już przynajmniej rozbijać i pompować materacy. Dzień nas strasznie wymęczył więc zasnęliśmy tej nocy niemal od razu. Następnego dnia po śniadaniu udaliśmy się w końcu do zamierzonego celu, czyli do Horezu.
TRANSALPINA
Aby wrócić do Transylwanii, trzeba najpierw przedostać się z powrotem na północ przez góry. W końcu przyszedł czas na słynną Transalpinę. Transalpina to potoczna nazwa drogia krajowej DN67C, która przecina z północy na południe Góry Parâng, należące do pasma Karpat. Jest to najwyżej położona droga w Rumunii (na przełęczy Urdele osiąga 2145 m.n.p.m). Pod względem widoków i wrażeń nie ustępuje trasie Transfogaraskiej, a przez to, że jeszcze nie wszystkie jej odcinki są ukończone (do niedawna była dostępna tylko dla samochodów terenowych), to jest na niej mniejszy ruch i trochę spokojniej.