środa, 9 września 2015

Japonia

Schemat już od jakiegoś czasu ten sam - coś się dzieje, potem noszę się z zamiarem napisania o tym na blogu, wchodzę na niego, zdziwienie (że ostatni post rok temu), post i cykl od nowa. Ale hola hola, ostatni post - maj 2014. To od tego czasu nic się nie wydarzyło? A Gruzja? A ŚLUB? :D Nie ma się co tłumaczyć, bloger ze mnie kiepski, ale może nadrobię. Póki co, mamy wrzesień 2015 i wróciłem z, jak na razie, najdalszej wyprawy - do Japonii. Wyprawy o tyle nietypowej, że prowadzonej przez pilotkę - moją jakże szanowną Żonę. 


Japonia. Do tego lata o kraju wiedziałem tyle co przeciętny gaijin, czyli: origami, debilne programy telewizyjne, anime, manga, samuraje, sushi, gejsze i ryż. Kiedy postanowiliśmy, że w tym roku za cel na wspólny urlop obieramy jednak kraj kwitnącej wiśni, stwierdziłem, że właściwie to nie wiem czego się po tym kraju spodziewać. W internecie ostatnio wysyp artykułów o coraz to dziwniejszych japońskich dewiacjach, za to mało o zwykłej japońskiej rzeczywistości. Trochę sobie przed wyjazdem o Japonii poczytałem, a i Agata już trochę o tym kraju poopowiadała ale i tak wiedziałem, że dopiero kiedy zobaczę, to zrozumiem. Czy zrozumiałem Japonię? Tego nie wiem, ale na pewno liznąłem trochę japońskiej kultury, obyczajów i chyba codzienności.




Spędziłem w Japonii trochę ponad 3 tygodnie, a wydaje mi się, że mógłbym o niej pisać chyba przez tydzień bez przerwy. Chciałbym jednak nie zanudzać (wszak duch czytelniczy i tak w narodzie trochę podupada), nie pisać o każdym zaskakującym mnie drobiazgu w stylu sedesów z panelem sterowania, pociągów kursujących z dokładnością co do sekundy, czy spotkanych na ulicy ludziach w kimonach. Na temat Japonii powstało wiele ciekawych książek, napisanych przez ludzi, którzy w Japonii spędzili lata i uważam, że nie ma sensu po raz kolejny rozpisywać się na temat tego co dziwi każdego nowo-przybyłego gaijina. Książki takie jak "Japoński Wachlarz. Powroty", czy "Tatami Kontra Krzesła" doskonale opisują i zachęcają ciekawskich, więc nawet nie śmiem konkurować. Tą pierwszą książkę zostawiłem zresztą na swoje nieszczęście w jednym z Shinkansenów - superszybkich pociągów będących wizytówką japońskich wysp. 




Spróbuję krótko opisać moje odczucia po wizycie w tym kraju. 

Program wyprawy, został tak dobrany, aby liznąć po trochu "każdej" Japonii. Byliśmy zatem i na dalekiej prowincji, i w sercu wielkich metropolii. Zobaczyliśmy multum świątyń, wspinaliśmy się na malownicze (i aktywne!) wulkany, wieczorami zatracaliśmy się w zatłoczonych dzielnicach Tokio, Kioto i innych wielkich miast, przejechaliśmy niezliczone kilometry wspaniałą japońską koleją, zdobyliśmy Fuji (!), dogłębnie posmakowaliśmy japońskiej kuchni, trochę skubnęliśmy sztuki, tańca, teatru, a nawet japońskiej technologii. Krótko mówiąc otrzymaliśmy Nippon w pigułce. Jacy więc są Japończycy? Cholera, nie wiem... Tutaj posłużę się cytatem:

(Japonia) to kraj honne i tatemae, i to co się mowi, może być całkowicie sprzeczne z tym, co się naprawdę myśli i czuje. 

Opowiesz więcej o honne i tatemae? 

To dwa słowa, które chyba najlepiej definiują japońskie społeczeństwo, ale wielu przygodnych turystów nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ba! Nawet ci, którzy mieszkają tu dłużej niż ważność wizy turystycznej na to pozwala, nadal mylą jedno z drugim. A potem narzekają, że Japończycy to dwulicowy i fałszywy naród. Honne określa to, co się naprawdę myśli i czuje, tatemae jest tym, co prezentuje się na zewnątrz – fasadą. Jak łatwo się domyślić, w większości przypadków jest to całkowicie rozbieżne z honne. Dlaczego tak jest? Dyktowane jest to japońskimi kanonami grzeczności, uprzejmości i dobrych manier. Po pewnym czasie można nauczyć się, jak rozpoznać, kiedy tatemae różni się od honne, a kiedy oba są takie same. Ale wymaga to wprawy, doświadczenia, talentu obserwacji i interpretacji. O wiele latwiej jest przyjąć słowa przeciętnego Japończyka za nic nie znaczące uprzejmości i w ten sposób unikać poźniej bolesnych rozczarowań. 

(...)

Różnic pomiędzy Polakami a Japończykami jest zapewne tak wiele, że wymieniając je tutaj, stworzyłabyś długą listę. A jak sprawa wygląda z podobieństwami? Są w ogóle takie? 

Japończycy to przede wszystkim ludzie. A ludzie na całym świecie są tacy sami. Bywają dobrzy, bywają źli. Bywają i wspaniali. Japończycy pracują (nie zawsze wyjątkowo ciężko), płacą podatki, zakładają rodziny, robią zakupy, żyją normalnym zwykłym życiem. Dokładnie tak samo, jak Polacy.

Czytaj dalej na: http://wazji.pl/2013/07/powiedzial-mi-ekspata-na-wsi-w-japonii/
Copyright © wAzji.pl




Dokładnie. Mimo odmiennych zwyczajów,  mimo honne i tatemae, i zupełnie innej mentalności, Japończycy to tacy sami ludzie jak wszyscy. Być może, będąc gaijinem nie zostaniesz tak łatwo zaproszony do japońskiego domostwa (zupełnie inaczej niż np. w Gruzji), ale Oni właśnie tacy są. Może i nie dowiesz się, czy sprzedawca akurat ma zły dzień, ale on wie, że w złym tonie byłoby zarażać swoim kiepskim humorem innych. Tak ukształtowała ich przeszłość, tradycja i korzenie i cieszę się, że w towarzystwie mojej Pani Pilot poznałem tak odmienny kraj. Dzięki temu człowiek patrzy trochę szerzej. Jeśli chodzi o obserwacje, to jest jedna rzecz, która Polakowi rzuca się w oczy - jest to przykład jak sprawnie może funkcjonować tak duże społeczeństwo. Nam, niepokornym Słowianom ciężko zrozumieć, że pociągi mogą być punktualne, kierowcy nie przekraczają prędkości, na ulicach może nie być śmietników, a i tak miasto będzie czyste, a dziesiątki ludzi na dworcach potrafią się ustawić w uporządkowane kolejki i nie blokować przejścia kolejnym wychodzącym dziesiątkom pasażerów. Ten kraj po prostu FUNKCJONUJE. To jest niesamowite! Tego z całą pewnością można się od wyspiarzy dużo nauczyć.




Chyba udało mi się tak umiarkowanie rozpisać. Ciekawskich zapraszamy na piwko, uwentualnie kawkę, opowiemy, a szczególnie pani Pilot opowie, o tym jak to na skraju Pacyfiku jest. Poniżej galeria zdjęć z wyprawy, jakby ktoś jeszcze nie widział ;)

Sayonara!

P.S. Raz jeszcze podziękowania dla Agatki za super wakacje oraz dla Arsoba Travel za taki bogaty i zróżnicowany program. 


ZDJĘCIA:

Japonia 2015

sobota, 3 maja 2014

Ładowanie Baterii

O Pierona, tumany kurzu jak żech tu wloz... Już tyle miesięcy nic na blogu się nie działo to się zakurzył. Trzeba odświeżyć. :) Dawno nie pisałem ale w sumie za bardzo nie było o czym. Nie żeby się u mnie nic nie działo, bo trochę się pozmieniało. Udało nam się z Agatą kupić i wyremontować mieszkanie. Dla nas to duża zmiana, ale nie uważam tego za coś o czym trzeba od razu pisać na blogu. ;) 

Zima się skończyła (co to była za zima - grill 30 grudnia...) Czas leciał, a ja nie ukrywam, że już odliczałem do majówki. Baterie jechały już na rezerwie i góry zaczęły wzywać. Tym razem padło na Bieszczady. Ostatnio byliśmy tam w zimie, a już prawie zapomnieliśmy jak wyglądają latem, więc nie trzeba było się wzajemnie namawiać. Niestety obowiązki zmusiły nas do skrócenia wyjazdu i wyszła właściwie przedmajówka, ale patrząc po dzisiejszej pogodzie to może nie był to taki zły termin. Spędziliśmy tam 5 ostatnich dni kwietnia.

Jakoś tak wyszło, że noclegi rezerwowałem dopiero w czwartek, ale w miarę szybko udało się załatwić kwaterę w Ustrzykach Górnych i jeden nocleg w Schronisku Jaworzec. Pakowanie też zostawiłem sobie na sam koniec - takie mi zostało przyzwyczajenie z delegacji (przy częstych delegacjach odkładałem ile się dało ten przykry obowiązek). 

Ruszyliśmy więc w sobotę z rana i przy małym ruchu dość sprawnie pokonaliśmy trasę po drodze spontanicznie zatrzymując się jeszcze w Rezerwacie "Skamieniałe Miasto" w Ciężkowicach. Bardzo fajne miejsce, ciekawe formacje skalne - jeśli będziecie mieli kiedyś okazję, to odwiedźcie to miejsce.


Rezerwat Skamieniałe Miasto
Wiedzieliśmy, że pierwszego dnia nie ma sensu pchać się na dłuższą trasę, więc po drodze robiliśmy sobie przystanki na co ciekawsze keszyki: cerkiew, malownicze potoki itp. Zabraliśmy po drodze stopem dwojga młodych ludzi (można chyba powiedzieć że punkowców). Wybierali się do Siekierezady na koncert zespołu Denaturat '96  :D w którym grał brat dziewczyny - oszczędziliśmy im ładne kilka kilometrów marszu. Spytali, czy nie reflektujemy na koncert, ale to chyba jednak nie nasze klimaty, zważywszy, że przyjechaliśmy tu raczej się wyciszyć, a nie odwrotnie. Swoją drogą nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem punkowca, ale skoro jeszcze są w Bieszczadach to chyba nie jeszcze nie wyginęli. ;) Rezerwat, można powiedzieć. Drugiego dnia bez zbędnych ceregieli wyruszyliśmy na Caryńską i jakoś tak fajnie się szło, że zrobiliśmy tego dnia trasę: Ustrzyki Górne, Połonina Caryńska, potem odbicie na Schronisko pod Rawkami, tam dobra zupka, potem Mała, Wielka Rawka, kurs do i z Krzemieńca (trójstyk granic), i powrót do Ustrzyk. W sumie przeszło 25 km. Dodać jeszcze muszę, że na Caryńskiej nie dość, że strasznie wiało i piździało to jeszcze zaczął padać deszcz. Po zejściu z połoniny jednak przestało wiać, a pod koniec dnia pojawiło się nawet Słońce. I pogoda towarzyszyła nam już do końca pobytu.


W drodze na Krzemieniec

Trzeci dzień to niewiele krótsza trasa, bo pętla z Ustrzyk czerwonym szlakiem przez Szeroki Wierch na Tarnicę, niebieskim do Wołosatego i spacer z powrotem asfaltówką. Studnia w Wołosatem jak stała tak stoi. ;) Jak zobaczycie na zdjęciach, w wyższych partiach Bieszczad przyroda później budzi się do życia i momentami było wręcz jesiennie. Chwilami ukraińskie Bieszczady wydawały nam się jakieś bardziej zielone. Jak to mówią: "trawa jest zawsze bardziej zielona po tej drugiej stronie". Zielonych Bieszczad jednak również zasmakowaliśmy w kolejnych dniach. Trasa na Tarnicę zeszła dość szybko przy rozmowie z poznanym na szlaku kolegą z Jackiem. Pomógł jeszcze trochę pokeszować na szczycie i potem każdy ruszył w swoją stronę. 


Widok z Tarnicy
Czwartego dnia było kilka mniejszych przystanków i trochę sobie pomogliśmy podjeżdżając pod cel samochodem. Nie było to pójście na łatwiznę, bo i tak czekał nas 6 kilometrowy spacer. Dzisiaj celem była nieistniejąca wieś Dydiowa, a właściwie to chata Dydiówka. O miejscu tym dowiedziałem się oczywiście przez Geocaching, a z racji, że na mapie nie było oficjalnego szlaku nadarzyła się okazja przetestować nowego Garmina. Dydiowa to nazwa nieistniejącej wioski pod samą granicą ukraińską, znajdująca się niegdyś w zakolu Sanu. Podobnie jak i wiele innych tak i ta wioska opustoszała w związku z wysiedleniami i dziś jedynym pozostałym zabudowaniem jest bacówka należąca do pewnego profesora UJ. Chatka ta jest otwarta i można w niej przenocować. Nie mieliśmy takiego zamiaru, chociaż może z harcującymi myszkami byłoby ciekawie. Swoją drogą nadmienić należy, że myszy buszowały po całych Bieszczadach. Ściółka praktycznie wszędzie szeleściła od tych gryzoni i wystarczyło się zatrzymać na chwilę, a miało się wrażenie, że cały las wokół "chodzi". W chatce ciekawą lekturą był pamiątkowy zeszyt - byli i tacy co spędzali w Dydiówce Wigilię! Polecam to miejsce każdemu kto odwiedzi Bieszczady, choć dojście tam nie jest pewnie dla każdego. Momentami błoto na wyjeżdżonej przez ciężarówki z drewnem ścieżce sięgało kolan. Trafiliśmy też na patrol straży granicznej, która nie rzucając się w oczy, jest jednak w Bieszczadach obecna. 


Dydiowa 1, czyli Dydiówka


Po drodze jeszcze obiad w Siekierezadzie i ten dzień zakończyliśmy w Schronisku Jaworzec, gdzie czekał nas nocleg unplugged. Jedynie kilka ledówek dla oświetlenia łazienki i korytarza, świece, i ciepła woda przez pół godziny dziennie. Piwko nad górską rzeką, spacer po pozostałościach pobliskiej wioski (w tym dość mroczny cmentarz) i tylko szum wody. Też fajne miejsce, chociaż ze zmęczenia poszliśmy dość wcześnie spać i jakoś nie było nam dane poczuć tych "schroniskowych wieczorów" przy gitarze. 

Schronisko Jaworzec



Ostatniego dnia poszwendaliśmy się jeszcze po okolicach zalewu Solina, obowiązkowo odwiedzając Tamę. Tam juz trochę mniej bieszczadzko. Ewidentnie właściciele kramików i restauracji przygotowywali się na majowy atak turystów. Nam całe szczęście udało się uniknąć tej masy ludzi, czego dowodem mogą być chociażby korki, które mijaliśmy w przeciwnym kierunku podczas powrotu. Zakopianka, bramki na A4, jeszcze jakiś wypadek - pozdrawiam kierowców stojących w kilometrowych kolejkach. Udało nam się uszczknąć klimatu Bieszczad, a nawet skubnąć trochę Bieszczad zapomnianych. Dodam jeszcze, że zrobiliśmy sobie postój w Sanoku, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć galerię prac Zdzisława Beksińskiego i to była dla mnie nie lada gratka. Przedmajówka na plus, baterie naładowane. Relacja krótka bo i wyjazd krótki, a zresztą kto by to czytał. ;) Poniżej jeszcze link do wszystkich zdjęć. Koniecznie zobaczcie:

Bieszczady - galeria zdjęć

sobota, 31 sierpnia 2013

Romano w Romanii (część III)

[Minął już przeszło miesiąc od powrotu z urlopu, wypadałoby więc dokończyć relację z wakacji zanim jeszcze dzieci pójdą do szkoły. ;) ] 

VAMA VECHE


Na czym to ja skończyłem ostatnio? Aaa, ruszyliśmy do półmetka trasy, a zarazem do miejsca gdzie mieliśmy zamiar zawrócić - Vama Veche. Najpierw może krótko o tym, czym jest to miejsce. Otóż Vama Veche od zawsze różniło się od pozostałych nadmorskich miejscowości, właściwie to nawet nie ma go na wielu mapach. Niewielka wioska położona niedaleko granicy z Bułgarią zawsze rządziła się trochę innymi prawami. Już za czasów Nicolae Ceauşescu ludzie zjeżdżali się do tej miejscowości, aby wypocząć. Ale nie byli to zwyczajni turyści. Vama Veche przyciągała głównie zbuntowaną młodzież, hipisów, ludzi, którzy w różny sposób bywali wyjątkowi i odstawali od reszty społeczeństwa. Przez lata miejscowość obrosła legendą i do dziś dużo w tej legendzie prawdy. Co ciekawe za czasów komunistycznego reżimu ta mała wioska rybacka jakby z premedytacją została zostawiona w spokoju. Władze z jakiegoś powodu (być może dla świętego spokoju) tolerowały ludzi, którzy zjeżdżali się do tej nadmorskiej miejscowości. Zainteresowanych dalszymi szczegółami n/t Vama Veche odsyłam do dość fajnego artykułu TUTAJ. Krótko mówiąc, ta mała przygraniczna wioska ma zupełnie inny klimat. Nie ma tu taniego blichtru i hałasu z Karaoke, są za to rozmaici ludzie, których można by po prostu określić mianem "wolnych". Nie byliśmy co prawda w szczytowym okresie kiedy to odbywa się tu coroczny festiwal, ale może dzięki temu bardziej udzieliło nam się leniwe tempo tego miejsca. Nie było tam pól namiotowych, każdy rozbijał się gdzie miał ochotę, na plaży obok "tekstylnych" bez awantur i problemów leżeli sobie nudyści i nikt nikomu nie przeszkadzał. Wiele namiotów rozbitych było po prostu na piasku, obok siebie obozowali młodzi i starsi (niektórzy pewnie byli kiedyś hipisami :D ), trochę jak na Woodstocku tylko chyba o wiele ciszej i spokojniej. 

Znalazło się i dla nas miejsce na namiocik, więc po rozbiciu od razu udaliśmy się na plażę. W takich właśnie okolicznościach zamoczyliśmy się po raz pierwszy (no, Agata po raz drugi) w Morzu Czarnym. Klimat tego miejsca bardzo nam się udzielił, dość powiedzieć, że pół dnia spędziliśmy sącząc piwko na fasolowych pufach w knajpie, a drugie pół oddając się smażingowi. Można też powiedzieć, że ta knajpa trochę nas uratowała od strony hmm... higienicznej. Trochę daleko do kibelka, ale przynajmniej w cywilizowany sposób. ;) Mimo to, złożyło się tak, że niezbyt długo zabawiliśmy w Vama Veche. Słońce dało mi popalić i musiałem sobie trochę od niego odpocząć, a i przydałby się jakiś niesłony prysznic. Trochę zasmuceni ruszyliśmy więc dalej zwiedzać Rumunię, przy okazji jednak chcieliśmy zrobić jeszcze jeden skok w bok, a mianowicie do Bułgarii. Będąc 2 km od granicy grzechem byłoby tam nie zawitać. Postanowiliśmy, że podjedziemy do pierwszej miejscowości za granicą, ewentualnie zobaczymy czy mają równie ciepłe morze i ruszamy dalej. Zaraz za granicą przywitała nas cyrylica i informacja, że wszystkie drogi (podobnie jak w Rumunii) są objęte winietami. Zjechaliśmy więc szybko w boczną drogę wiedzeni napisem "To the Sea". Droga tak sobie szła i szła, aż skończył się asfalt a zaczęło szczere pole. 

Po piętnastu minutach stwierdziłem, że jak za kolejnym pagórkiem nie będzie morza to zawracamy z tej Bułgarii i... no nie było. :D Tylko kukurydza. Być może Bułgaria jest pięknym krajem, ale nie było nam tego dane zobaczyć. Kto wie, może kiedyś? Zwrot o 180 stopni, szybka ucieczka przed winietami z powrotem do Rumunii i już jedziemy na północ wzdłuż wybrzeża. Jeszcze nie do końca zdecydowani co do kolejnego noclegu udaliśmy się do nadmorskiej miejscowości o nazwie Konstanca. Miasteczko to ma bogatą historię, bo już od czasów starożytnych był to jeden z największych portów na szlakach handlowych Morza Czarnego. Spodziewaliśmy się klimatycznego miasteczka portowego podobnego do tych śródziemnomorskich, ale trochę się rozczarowaliśmy. Nie dość, że zaczęła psuć się pogoda, to praktycznie cała historyczna starówka stała się wielką unijną inwestycją. Co druga uliczka to plac budowy, a całe miasto zdawało się być trochę "przykurzone". 


Cóż, najprawdopodobniej miasteczko ma swój urok, miejsca takie jak nadmorskie kasyno nadal robią wrażenie, ale my trafiliśmy tam zupełnie nie w porę. Pogoda coraz bardziej straszyła, postanowiliśmy więc pożegnać się z morzem i ruszyliśmy z powrotem na zachód uprzednio konsumując rybkę w restauracji (chcieliśmy morską, ale jak na złość wybraliśmy pstrąga). Stosunkowo krótka wizyta nad Morzem Czarnym pozostawiła trochę niedosytu, ale jak się później okazało nie była to zła decyzja. W końcu przed nami jeszcze dużo do zwiedzenia.

RZECZ O STOSUNKACH POLSKO-IRAŃSKICH

Ogólnie rzecz biorąc kierowaliśmy się z powrotem na zachód, śmignęliśmy autostradą przez Bukareszt, aby ponownie znaleźć się po południowej stronie Karpat. W tym rejonie nie zostało nam już dużo do zobaczenia, ale postanowiliśmy zrobić jeszcze przystanek, żeby nie spędzać dwóch dni pod rząd w samochodzie. Nazajutrz czekała nas przeprawa Transalpiną, więc wypadałoby stawić się na tej trasie wypoczętym. Z przewodnika wyczytaliśmy, że w niewielkiej miejscowości Horezu, będącej mniej więcej na trasie, znajduje bardzo znany zabytkowy monastyr, który zresztą jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na liście znaleźliśmy również niedaleko położony camping. Ponieważ z wybrzeża wyruszyliśmy popołudniu, to do celu dojeżdżaliśmy już właściwie wieczorem. Trasa z autostrady zmieniła się w zwykłą drogę krajową, która przez większość czasu prowadziła nas przez wioski, więc toczyliśmy się leniwym tempem pomiędzy tirami i Daciami. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ostro dawało po gałach, więc i nam udzieliło się trochę zmęczenie. Zgodnie z postanowieniem nie używaliśmy nawigacji i przez tą monotonię w pewnym momencie przegapiliśmy skręt na skrzyżowaniu. Nie chcąc gwałtownie hamować postanowiłem podjechać jeszcze kawałek i poszukać miejsca do zawrócenia. Po lewej stronie drogi zauważyłem podjazd do posesji więc wrzuciłem kierunkowskaz i najnormalniej w świecie zacząłem sobie spokojnie skręcać. W momencie kiedy byliśmy już w połowie skrętu na lewym pasie, usłyszeliśmy za sobą pisk opon i klakson. Potem już tylko sekunda, uderzenie z tyłu i stoimy poobracani na wspomnianym wcześniej podjeździe. TIR... Chwilowy szok, patrzymy na siebie z Agatą z niedowierzaniem, całe szczęście nic nam się nie stało. "No to po kurna, po urlopie" - wycedziłem przez zęby - "skoro TIR, to pewnie mamy pozamiatane". Z okolicznych domów momentalnie powybiegali tubylcy, a my jeszcze trochę oszołomieni wyszliśmy zobaczyć efekty. W tym momencie trochę się uspokoiłem, bo zobaczyłem, że poszło w blachę, zderzak i reflektor - geometria samochodu praktycznie nienaruszona, więc jak na tira, to mogło być dużo gorzej. Jeden rzut oka na drugi pojazd i od razu skojarzyliśmy - jakieś 15 minut wcześniej wyprzedzaliśmy tą ciężarówkę, a zapadła nam w pamięć, bo rejestracja była dość specyficzna - trafił nam się kierowca z... Iranu. Chyba jeden Irańczyk w całej Rumunii i musiał prawie nam do d... wjechać. Irańczyk w średnim wieku wyskoczył z kabiny i od razu uraczył nas dość ciekawą mieszaniną niemieckiego, rosyjskiego i angielskiego. Coś tam gestykulował, że "jak możemy tak gwałtownie hamować", że "tak się nie robi", ale na moje oko to po prostu zagapił się  (zwalniałem moim zdaniem dość spokojnie) i kiedy się zorientował próbował odbić na lewo, ale my z racji skrętu również znaleźliśmy się na tym pasie. No i peszek.

Stłuczka w obcym kraju, z gościem nie da się dogadać, a jeszcze coś przebąkuje, że to moja wina, więc nie pozostało nam nic innego jak zadzwonić na policję. Tutaj mógłbym się sporo rozpisać, ale streszczę się, bo to nie o wpis o policjantach. Ogólnie rzecz biorąc, funkcjonariusz, który pierwszy przyjechał na miejsce okazał się bardzo w porządku. Dobrze mówił po angielsku, wysłuchał co mamy do powiedzenia, (albo pogestykulowania) i od razu uznał winę pana z ciężarówki, bo nie zachował odpowiedniej odległości. Zapewnił mnie również, że dostanę wszystkie potrzebne dokumenty (w tym dokument upoważaniający do jeżdżenia autem 30 dni do czasu naprawy), ale niestety po rumuńsku... Teoretycznie więc w drodze powrotnej na Węgrzech, Słowacji, albo nawet w Polsce mogą nam przy kontroli tego kwitu nie zaakceptować i narobić problemy. Potem przyjechał drugi policjant i kazał nam jechać za nim na posterunek, gdzie dopełnią formalności. Irańczyk pojechał radiowozem, bo tirem byłoby dość kłopotliwie. Tutaj mimo wszystko było całkiem wesoło, bo panu z Iranu trza było palcem pokazywać, gdzie jakie dane wpisać, a w dodatku część jego dokumentów była pismem arabskim. Dostałem więc protokół i papiery po rumuńsku, a skany dokumentów sprawcy po irańsku. Podczas późniejszych wizyt u blacharzy ludzie dziwili się tej niecodziennej kombinacji. Na marginesie dodam, że Iran przez to, że nie jest w Unii Europejskiej, ma o wiele bardziej zawiłe procedury przy odszkodowaniach. Ciągną się do teraz, a pewnie jeszcze dość trochę to potrwa... Ale wracając do tematu... Pan z ciężarówki załamany, nie miał w ogóle rumuńskich pieniędzy (nawet mandat mu darowali, żeby już nie marudził), powtarzał wciąż, że brakuje mu jakiegoś zaświadczenia odnośnie tachografu, że bez tego szef go zaczasnie, poza tym policjant z którym rozmawiał na początku powiedział mu, że go zawiozą z powrotem na miejsce zdarzenia, a po całej sprawie policjant od papierów powiedział mu, że "on ma fajrant i ma sobie wziąć taksówkę". Irańczyk załamany, zrobiło nam się go szkoda i skończyło się tak, że do zapakowanego po dach auta zabraliśmy jeszcze jego i odwieźliśmy go pod ciężarówkę. A nie było łatwo - z protokołu mieliśmy tylko nazwę miejscowości, bo z tego całego zamieszania nikt nie zapamiętał drogi na komendę. Była 22:30, więc już ciemno, a okolica to jedno wielkie zad...e. W końcu po podwójnym okrążeniu okolicznych miejscowości znaleźliśmy to pechowe miejsce, koleś podziękował za podwózkę, powiedział coś w stylu "Polak - Irańczyk, friends",  salamalejkum i tak się rozstaliśmy. 

Taka to przygoda nas spotkała. Dopiero po 23:00 mogliśmy ponownie wrócić na trasę, całe szczęście nie zostało nam już dużo kilometrów, bo jeżdżenie po Rumuńskich wioskach nocami nie należy do najbezpieczniejszych. Chodzi mi tu głównie o niespodzianki typu nieoświetlona furmanka, przyczajona dziura itp. Około 23:30 dotarliśmy pod kemping. Były to właściwie małe drewniane budki, wyglądające trochę jak beczki, które wynajmował turystom właściciel pobliskiego baru. Przepraszam - mordowni. Na wejściu do knajpy uderzyła nas siekierowa atmosfera lokalu. Barman - recepcjonista nie mówił ani po angielsku ani po niemiecku, całe szczęście z pomocą przyszedł jeden z miejscowych, jakiś chłopak 1,50 m wzrostu, ledwo wystawał nad bar, ale 2-3 słowa znał i powiedział nam, że namioty nie bardzo, ale mają tanio te drewniane budki. I rzeczywiście tanio, więc tej nocy, po przygodach, nie musieliśmy się już przynajmniej rozbijać i pompować materacy. Dzień nas strasznie wymęczył więc zasnęliśmy tej nocy niemal od razu. Następnego dnia po śniadaniu udaliśmy się w końcu do zamierzonego celu, czyli do Horezu.
Była to miła odmiana po wcześniejszych perypetiach, a cisza panująca w tym miejscu dała nam odrobinę spokoju. Przypomnieliśmy sobie dlaczego tak nam się podobało w historycznym Siedmiogrodzie. Pora tam wracać.

TRANSALPINA


Aby wrócić do Transylwanii, trzeba najpierw przedostać się z powrotem na północ przez góry. W końcu przyszedł czas na słynną Transalpinę. Transalpina to potoczna nazwa drogia krajowej DN67C, która przecina z północy na południe Góry Parâng, należące do pasma Karpat. Jest to najwyżej położona droga w Rumunii (na przełęczy Urdele osiąga 2145 m.n.p.m). Pod względem widoków i wrażeń nie ustępuje trasie Transfogaraskiej, a przez to, że jeszcze nie wszystkie jej odcinki są ukończone (do niedawna była dostępna tylko dla samochodów terenowych), to jest na niej mniejszy ruch i trochę spokojniej. 


Zaczęła się mozolna wspinaczka po serpentynach i znów z każdym zakrętem pojawiały się coraz ciekawsze widoki. Nie ma co się na ten temat rozpisywać - musicie zobaczyć zdjęcia, choć i one nie oddają tej przestrzeni. Na trasie spotkaliśmy również Polaków na rowerach. Jeśli dobrze pamiętam to byli to studenci z Krakowa, którzy przejeżdżali przez Rumunię w drodze na południe Europy. Wrażenia opisywali tak: wjechać masakra, ale dla takich widoków warto. Podziwiam. ;) Trochę dalej, po jakiejś godzinie drogi musieliśmy się zatrzymać gdyż na drodze urzędowało stado osiołków. Nie obyło się bez zapłaty myta - dopiero wtedy mogliśmy jechać dalej. Zobaczcie zresztą sami: 


Ta trasa naprawdę zrobiła na nas wrażenie, popołudniu, już gdzieś po północnej stronie Karpat, zatrzymaliśmy się nad rzeką na polowy obiadek. Cisza, spokój, tylko szum potoku - no żyć nie umierać.


Z POWROTEM W SIEDMIOGRODZIE

Pożegnaliśmy się z Transalpiną i wieczorem wylądowaliśmy na znajomym polu namiotowym, gdzie właściciele wcześniej doradzali nam przy planowaniu podróży. Zatoczyliśmy więc dość duże koło. Tutaj spędziliśmy wieczór przy piwku, ogarniając też trochę samochód. Zachciało mi się nastawić popękany klosz z lampy i pech chciał że zewnętrzna część klosza została mi w ręku. :D Nazajutrz musieliśmy więc pomyśleć o jakimś prowizorycznym zamocowaniu. Najpierw opcja sznurek, potem opcja Superglue (przy 35 stopniach wyparował szybciej niż wylatywał z tubki), uratował nas w końcu Poxipol. Pokleiłem, 10 minut poschło i jeździ do dzisiaj. ;) Naprawione, więc mogliśmy ruszyć dalej. Jeszcze dużo miejsc w Transylwanii czeka na naszą wizytę. Po drodze zatrzymywaliśmy się w kilku ciekawych miejscach m.in. w wioskach, w których istnieją zabytkowe saskie kościoły warowne - dość rzadko spotykane budowle sakralne o charakterze obronnym.


Transylwania, czy też Siedmiogród to jest właśnie Rumunia, którą będę pamiętał - zabytkowe miasteczka, ciche rolnicze wioski i rewelacyjna przyroda otaczająca ze wszystkich stron. 

Kolejnym dużym przystankiem była Sighișoara, jedno z najbardziej znanych malowniczych miasteczek Siedmiogrodu. To tutaj, urodził się Vlad Drakul - ojciec Vlada Palownika. Samo miasteczko przypadło nam do gustu. Czas płynie tu swoim leniwym tempem, kolorowe kamienice zapadają w pamięć, a dodatkowo kemping był w miejscu, z którego rozpościera się widok na całe miasto. Co ciekawe na wzgórzu przy polu namiotowym, jest niemiecka restauracja gdzie mają tylko niemieckie piwo. Mniejszość niemiecka w tym rejonie jest bardzo duża, a to za sprawą pojawienia się  niegdyś na tych ziemiach Sasów. Kiedyś wydawało mi się, że język angielski wystarczy w zupełności w podróży, ale jak się okazuje równie przydatny jest niemiecki.


Innymi miastami, które zobaczyliśmy były m.in. Târgu Mureș, Mediaș, aż w końcu zatrzymaliśmy się nieopodal miasta Kluż (po rumuńsku: Cluj-Napoca). Miasto to można przyrównać do Wrocławia. Dzięki uczelniom wiele tu młodzieży, a co za tym idzie życie kulturalne kwitnie tutaj nawet w wakacje. Miasto również bardzo ładne, a my spędziliśmy w tej okolicy 2 noce, a to z jednego powodu. Mianowicie, w kilku z wcześniejszych miasteczek widzieliśmy plakaty reklamujące festiwal Peninsula - dość duże kilkudniowe wydarzenie muzyczne. Kilka scen, różne atrakcje, a mnie na ten festiwal przyciągnął Modestep, który miał grać na żywo. Zasięgnęliśmy trochę informacji i w końcu kupiliśmy bilet na jeden dzień - sobotę. Na festiwalu jak to na festiwalu, w każdym kącie inna muzyka, piwko, były ciężkie klimaty, było coś do poskakania i była też scena kameralna. Do tego różne eventy, trochę sportu i ogólnie dla każdego coś by się odpowiedniego znalazło. 

Sam koncert Modestep, z racji tego że był dopiero o 24, nie okazał się jakimś super show. Owszem był kop i tusty wpiernicz, ale tak naprawdę atrakcją tego wieczoru był dla nas inny zespół - N.O.H.A ( tak to ci od Tu Cafe). Jak już pisałem kiedyś na FB, zespół na żywo jest nie do przebicia, nie da się stać w miejscu na ich koncercie, perkusista daje czadu z szybkimi brejkami, a wokalistki zbierały brawa już przy próbie mikrofonu. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję zawitać na ich koncercie to z czystym sumieniem polecam. Energia w czystej postaci.


Niedzielę po festiwalu raczej przeleżeliśmy, przejechaliśmy trochę na północ, ale to jeszcze nie był powrót. Ostatnim naszym przystankiem była Săpânţa, czyli słynny i jedyny w swoim rodzaju wesoły cmentarz. Jest to nekropolia, na której tradycją stały się rzeźbione w drewnie, kolorowe nagrobki, które w krótkim, często dowcipnym wierszyku opowiadają historię osoby, która została pochowana. Zmarli mieszkańcy często są przedstawiani przy wykonywaniu swoich codziennych zajęć, przy pracy, ale są też nagrobki przedstawiające np. śmierć danej osoby. Więcej na ten temat znajdziecie n.p. tu: http://www.tpr.pl/

Miejsce również warte zobaczenia - tam spędziliśmy ostatnią noc i w poniedziałkowy poranek ze smutkiem, że to już koniec wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. 

Last but not least:
PONIŻEJ ZAMIESZCZAM LINK DO GALERII PICASA GDZIE ZNAJDZIECIE WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z TEJ WYPRAWY. ZAPRASZAM SERDECZNIE DO OBEJRZENIA. 


pozdr. 

RL!


niedziela, 11 sierpnia 2013

Romano w Romanii (część II)


[Znów wylądowałem na (tym razem kilkudniowej delegacji) w okolicach Ravensburga, przyszła właśnie taka burza, że w ciągu dwóch minut zrobiło się na dworze ciemno, mamy więc idealną pogodę na blogowanie.]



Pierwsza część relacji skończyła się na zwiedzaniu jaskiń i malowniczych okolic Beiuş. W czwartkowy poranek wracamy więc na trasę, by odkrywać Siedmiogród. Kierujemy się dalej na południowy-wschód w stronę masywu Karpat. Pierwszym przystankiem w słynnej Transylwanii jest miasteczko Hunedoara.

SIEDMIOGRÓD
Hunedoara to przemysłowe miasto będące stolica okręgu o tej samej nazwie, które słynie głównie z imponującego średniowiecznego zamku Jana Hunyadego. Zamek jest jednym z najbardziej znanych symboli węgierskiego panowania na tych ziemiach, jednak krajobraz okolicy kontrastuje ze wspaniałymi fortyfikacjami gdyż za czasów Ceauşescu miasto przekształcono w wielki kombinat górniczo-hutniczy. Widoki z zamku szpecą więc betonowe molochy i straszące na horyzoncie kominy. Sam zamek jednak robi wrażenie - Jan Hunyady - węgierski magnat i dowódca wojsk przebudował niewielką twierdzę w imponujący zamek, który w dobrym stanie zachował się do dziś. Na zamku gwarno, gdyż organizowano na nim właśnie koncert operowy i próby trwały w najlepsze. Zwiedzanie zamku od czasu do czasu urozmaicał więc żeński sopranowy śpiew.



Drugim przystankiem tego dnia było miasto Alba Iulia, które byłoby przeciętnym siedmiogrodzkim miastem, gdyby nie to, że w jego centrum wznosi się ogromny bastion na planie siedmioramiennej gwiazdy. Jego mury mają w sumie 12km, a samo obejście obiektu, aby dostać się do wewnętrznego, górnego miasta zajmuje dobre pół godziny. Wewnątrz znajdują się m.in. katedry: prawosławna oraz katolicka, biblioteka i wydziały uniwersyteckie. 

Dość długi spacer w 30-stopniowym upale po twierdzy trochę dał się we znaki, więc z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego Korsiaka i pognaliśmy w stronę kolejnego miejsca noclegu. Z listy wybraliśmy spokojny kemping w niewielkiej miejscowości Salişte u podnóża Karpat. Jest to dobry punkt startowy na "Transalpinę", jednak postanowiliśmy najpierw pokonać Karpaty Trasą Transfogaraską, a najwyżej w położoną w Rumunii drogę zostawiliśmy sobie na deser. Po drodze jednak zaplanowaliśmy wizytę w Sibiu (czy też Sybinie) - mieście, które, można powiedzieć, jest rumuńskim odpowiednikiem naszego Krakowa. Ale to jutro. Kemping okazał się bardzo fajnym miejscem, gdzie właściciel był się bardzo gościnny, doradził odnośnie dalszej podróży, można było pograć w pingla czy w darta, a kibelki czyste i zadbane. Po ostatniej kąpieli w rzece, ciepła woda była miłą odmianą. ;) Rano śniadanko, ząbki, pakowanie namiotu i udajemy się do Sibiu. Miasto bardzo ładne, rzeczywiście można się poczuć trochę jak w rodzimym Krakowie, a dodatkowo na rynku znaleźliśmy się punktualnie o jedenastej (nad ranem :D ), a tak się złożyło, że o tej godzinie startował tam wyścig kolarski, którego trasa przebiegała, jak się później okazało, właśnie po trasie Transfogaraskiej. Wspinając się serpentynami mijaliśmy wracających kolarzy. Była również polska ekipa kolarska CCC. Na rynku zjedliśmy coś z tradycyjnej kuchni rumuńskiej, a przy okazji spróbowaliśmy również słynnej mamałygi. 

Nie spieszyliśmy się zbytnio ze zwiedzaniem, ale ułożyło się tak, że jeszcze nie tak późnym popołudniem ruszyliśmy drogą, która miała nam umożliwić widowiskowe pokonanie Gór Transfogaraskich. Po pół godziny jazdy na horyzoncie przed nami zamajaczyły trochę zachmurzone szczyty, których zboczami mieliśmy przejechać.

TRASA TRANSFOGARASKA
Jechaliśmy na południe, a droga robiła się coraz bardziej kręta i stroma. Od czasu do czasu przejechała jakaś Dacia, albo jeden ze wspomnianych wcześniej kolarzy. Wspinaliśmy się i wspinaliśmy, a z każdym kolejnym zawijasem pojawiały się coraz lepsze widoki. Co zakręt chciało się zatrzymać i robić zdjęcia, bo widoki zapierały dech w klacie. Od północnej, zachmurzonej strony minęliśmy parę stadek owiec, kilka namiotów i parę młodą, która miała akurat sesję na skałach. 

Zastanawialiśmy się czy nie zatrzymać się przy jeziorze Balea Lac i tam nie spędzić jednego dnia, na szlaku pieszym, ale chyba dobrze, że nie nocowaliśmy tam, bo jak się później okazało, noce w tych górach są niebywale zimne. Północne stoki, mimo, że bardzo malownicze, to jednak nie zachęcały do nocowania u ich podnóża. Przebiliśmy się tunelem przez najwyższe pasmo i wyjechaliśmy od południowej - bardziej nasłonecznionej strony. Tu również co chwilę musiałem się zatrzymywać, żeby uwiecznić te widoki.
Chyba najładniej było na przełęczy w pobliżu ruin schroniska, które w ubiegłym wieku kilkukrotnie zostało strawione przez pożary. Ze wzniesienia ponad schroniskiem roztaczał się niebywały widok.
Agata zasiadła za kółkiem, a ja pokręciłem jeszcze trochę filmów, bo zdjęcia chyba nie do końca ukazują tą przestrzeń, i tak zjechaliśmy w niższe partie gór, aż dojechaliśmy do jeziora  Vidraru. Błyszcząca w Słońcu tafla wody zachęcała do kąpieli, jednak na całej długości brzegu nie było możliwości zejścia do wody, więc nie było mowy o zamoczeniu tyłków. Jak się później okazało jest to zbiornik sztuczny, gdyż na jego końcu była sporych rozmiarów zapora, która nazbierała zresztą trochę śmieci i skutecznie odebrała nam chęci do kąpieli. Na południe przejeżdżało się tunelem pod szczytem, by dalej kontynuować jadąc coraz niżej zieloną dolinką. Trasa nas trochę wymęczyła, a zbliżała się zimna noc, więc trzeba było poszukać miejsca do przenocowania. Znaleźliśmy kilka ładnych miejscówek nad potokami, ale przy każdej z nich wisiała tabliczka, z której zrozumieliśmy, że nocowanie w tym miejscu jest stanowczo odradzane ze względu na częste wizyty misiów.  Domyśliliśmy się po występującym na tabliczkach wyrazie "Ursi", czy jakoś tak, a skojarzyliśmy z królującym w Rumunii piwie Ursus, którego nazwa znaczy ni mniej, ni więcej tylko właśnie niedźwiedzia.  Z misiami nie ma żartów. Od spotkanego jeszcze na zaporze Polaka dowiedzieliśmy się, że parę kilometrów dalej jest miejsce gdzie widział namioty. Okazało się, że jest to tzw. ekokamping tzn. że biwakując z namiotem nie płacisz, a opłata (10 lei, czyło ok. 10PLN) jest wymagana tylko w przypadku wjazdu na pole samochodem. Wieczorem przyjechał koleś w leciwej Dacii i pozbierał od nas i od paru innych obozujących po dyszce. My rozbiliśmy się trochę wyżej w górę potoku, natomiast niżej z czasem pojawiło się kilka samochodów, głównie rumuńskich turystów.
[w tym miejscu zostałem zmuszony do przerwania pisania, a to za sprawą nagłego ciążenia powiek. Cóż, jutro praca - siła wyższa. Pisanie kontynuuję w niedzielę 11 sierpnia ;) ]

Po polu, podobnie zresztą jak w całej Rumunii, latało kilka bezpańskich psów i sępiły resztki jedzenia. Ale nie były natrętne i jak się je olało to odchodziły. Bardziej interesowali je inni obozowicze m.in. ci grillujący. Wykąpaliśmy się w rzece, a że dolinka już nie była skąpana w Słońcu, to było delikatnie mówiąc "rześko". Powoli robiło się ciemno, więc dopiliśmy Tokaja i zbieraliśmy się do spania. Niżej przy rzece nazbierało się dość sporo biwakowiczów, słychać było nawet lekki gwarek, cieszyliśmy się zatem, że nasz namiot był trochę na uboczu. Przyszła noc, całkiem zresztą zimna. Trzecia nad ranem i budzi nas dość głośny huk od strony obozowiska, jakby strzał z pistoletu, albo strzelby. Słychać głośne męskie krzyki i jeszcze jeden wystrzał. "Ja pier***, niedźwiedzie" - myślimy sobie - "pewnie przyszły pod namioty szukać jedzenia". Nasłuchujemy. Słychać jakieś pokrzykiwania. Nieśmiało wystawiam głowę z namiotu i w oddali widzę migające światła latarek i sylwetki zdezorientowanych ludzi. Jakoś nie bardzo miałem ochotę iść tam i pytać co się stało, obserwowałem więc co się dzieje, ale widać było, że stopniowo znikają snopy światła i ludzie wchodzą z powrotem do namiotów. Najprawdopodobniej jakiś domorosły "myśliwy" chciał odgonić od swojego namiotu psy, a jeszcze sobie pewnie popił i mu odwaliło... Rano na ekokempingu nie było widać żadnego poruszenia - jakby nic się nie stało. Niemniej jednak za szybko tej nocy nie zasnąłem. 

POŁUDNIE KRAJU I BUKARESZT

Rankiem okazało się, że obozowaliśmy niemalże pod jedną z zaplanowanych atrakcji - pod ruinami zamku Poienari. Zamek nie był za duży, zresztą zostały się już tylko ruiny, jest on jednak wart wspomnienia, ponieważ w przeciwieństwie do "komercyjnego" zamku w Braniu, tutaj naprawdę przebywał (a właściwie ukrywał się przed Turkami) słynny Vlad Palownik. Nie będę się tu rozpisywał o jego historii - jeśli ktoś jest ciekawy, to na pewno znajdzie jego barwny życiorys w internecie. Niezorientowanych oświecam, że to właśnie ta postać była pierwowzorem literackiej postaci Hrabiego Drakuli. Vlad Palownik nie miał lekko, żył w czasach, w których zabijało się by nie zostać zabitym, otaczały go wieczne spiski i knowania, ale trzymał się twardo. Ostatnie dni przed pojmaniem, spędził właśnie na zamku Poienari. Nie mogliśmy zatem przegapić takiego miejsca. Problem polegał na tym, że do zamku prowadziło 1480 schodów. Stromych. Trochę dało w łydki, ale chyba gorzej mieli inni turyści, których mijaliśmy schodząc z powrotem. Za to widok z zamku był wspaniały.

Zamek zaliczony, wsiadamy więc do auta i jedziemy dalej zwiedzać rejony na południe od gór. Po drodze jemy jeszcze polowy obiad przy mauzoleum z I Wojny Światowej, gdzie jakiś koleś bierze mnie za Amerykanina (WTF? aż taki jestem gruby???). Kolejnym przystankiem jest wspomniany wcześniej Bran - niewielka miejscowość z bardzo malowniczym zamkiem, który za sprawą miana zamku Drakuli, stał się dużą atrakcją turystyczną. Jak już wcześniej pisałem - Vlad Palownik nigdy nie był na tym zamku, niemniej jednak jest to miejsce warte zobaczenia. Zamek sprawiał wrażenie raczej mieszkalnego niż obronnego. Malutkie przytulne komnaty, krużganki i niewielki dziedziniec sprawiły, że człowiek wyobrażał sobie jak to fajnie kiedyś mieli jego mieszkańcy.
Po zwiedzaniu znaleźliśmy jeszcze skitranego nieopodal cache'a i ruszyliśmy dalej. Późnym popołudniem trafiliśmy do Braşova, równie ładnej mieściny, po której sobie trochę pospacerowaliśmy. Rynek tego dnia był odgrodzony, na uliczkach pełno policji, a to z racji koncertu jakiegoś bardzo znanego pianisty. Kupiliśmy jeszcze piwko na wieczór i udaliśmy się na kemping za miasto. Rankiem ruszyliśmy nowo wybudowaną autostradą (jeszcze nawet MOPów nie było) w kierunku stolicy Rumunii czyli Bukaresztu. Śmignęliśmy trasę szybko, dzięki czemu mieliśmy praktycznie cały dzień na zwiedzanie. Bukareszt kiedyś był pięknym miastem porównywanym nawet z Paryżem (takim wschodnim ;) ), ale czasy panowania  Ceauşescu odcisnęły na stolicy bolesne piętno .
W związku z planowaniem urbanistycznym, a właściwie to po prostu czystym widzimisię przywódcy, zburzono wiele zabytków, szczególnie świątyń. Niektóre na rozkaz przenoszono np. o 20 metrów, tylko po to, aby zrobić miejsce socrealistycznym gmachom - czystej kile. Bukareszt jest więc miastem kontrastów, gdzie przenikają się pokomunistyczne klocki, piękne zabytki, a także nowoczesne biurowce. Bukareszt miał po prostu pecha. Nie znaczy to jednak, że w tak dużym mieście nie znajdziemy kilku perełek. Zwiedzanie zaczęliśmy od starówki, a skończyliśmy na słynnym molochu - rumuńskim parlamencie. Zjedliśmy również pyszną zupkę (ciorbę) z chlebka. Było sporo miejsc wartych uwagi, ogólnie jednak ogrom tego miasta trochę nas przytłoczył. Na liście nie znaleźliśmy ciekawego miejsca do noclegu, postanowiliśmy więc trasę z Bukaresztu nad Morze Czarne pokonać jeszcze tego samego dnia, aby nazajutrz zamoczyć tyłki i odpocząć na plaży. Trasa również poszła szybko, bo autostradą, więc pod wieczór byliśmy już nad morzem. Obowiązkowym punktem naszej wizyty nad Marea Neagră było legendarne Vama Veche, ale z racji późnej pory zatrzymaliśmy się w znanym nam z listy miasteczku, w którym znajdował się porządny kemping. Kemping znajdował się w miejscowości Jupiter, a pozostałe nadmorskie miasteczka miały podobnie kosmiczne nazwy. Powstały w latach 70tych i pełniły od zawsze rolę głośnych turystycznych kurortów. Zanim znaleźliśmy kemping to pokrążyliśmy trochę po miejscowości i prawdę mówiąc to kicz i larmo skojarzyło nam się od razu z naszym polskim Bałtykiem. Niezbyt nam to odpowiadało, ale na kempingu nie było tak źle. Był basen. Chcieliśmy się w nim zanurzyć tuż po przybyciu, ale było za późno - już się zaczęło sprzątanie. Nic to. Dokończyliśmy rozbijanie obozowiska i po kolacji udaliśmy się do "centrum". Masa ludzi, stragany i kioski z rozmaitym niezdrowym jedzeniem, głośne disko albo karaoke z co drugiej knajpy itepe. Krótko mówiąc nie spodobało nam się to, a biorąc pod uwagę sąsiedztwo z dużym portem, nie mieliśmy nawet ochoty wchodzić do morza w tej miejscowości. Wodowanie chcieliśmy sobie zostawić na Vama Veche. Postanowiliśmy, że rankiem uderzymy jeszcze w basen, a potem pojedziemy prosto do VV. Basenowanie przyniosło trochę ochłody, więc odświeżeni mogliśmy wyruszyć na spotkanie z legendarną plażą. Ale o tym opowiem w następnym odcinku.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Romano w Romanii (część I)

Minęło już trochę czasu od wypadu do Rumunii i z przykrością stwierdzam, że pozytywne emocje po urlopie stopniowo opadają, ustępując miejsca codziennym obowiązkom. Zatem im prędzej napiszę o wyjeździe na blogu tym lepiej. ;) Opornie, bo opornie, ale wkręciłem się z powrotem w codzienny rytm, pozałatwiałem zaległe sprawy i w końcu mogę na spokojnie coś skrobnąć na blogu. 
"Z pewną taką nieśmiałością" podjąłem decyzję o tym, że tegoroczny urlop spędzimy jednak w Rumunii. Wcześniej jakoś się nad tym nie zastanawiałem, bo mieliśmy jechać ze znajomymi, którzy już Rumunię znali i to znali od podszewki, bo przemierzyli ją autostopem. Ale koniec końców tak się złożyło, że pojechaliśmy tylko z Agatą i organizacją i rozpoznaniem musieliśmy zająć się sami. Recepta taka jak zwykle: samochód i namiot, czyli pełna mobilność i koniec języka za przewodnika. Nie jest to kraj wyeksploatowany przez turystów (chociaż można powiedzieć, że ta gałąź gospodarki już w Rumunii kwitnie), więc w internecie nie ma tylu informacji co o takiej np. Chorwacji.  Znaleźliśmy jednak konkretną listę kempingów (takich gdzie można bez obaw o zdrowie iść do łazienki), kupiliśmy solidną mapę (stwierdziliśmy, że postaramy się nie używać nawigacji, bo kierowcy od niej głupieją i, nie licząc centrów wielkich miast, to całkiem dobrze sobie bez niej radziliśmy) i uzbroiliśmy się w turystyczny przewodnik  od znajomych. Co ciekawe przewodnik jest z 2008, kiedy Rumunia nie była jeszcze pełnoprawnym członkiem Unii, dzięki temu lektura pozwoliła nam zobaczyć jak przez te pół dekady zmienił się kraj. A zmienił się znacznie i choć przemierzając Rumunię można stwierdzić, że dużo jeszcze jest do zrobienia, to unijne inwestycje wyrastają jak grzyby do deszczu. 

KERYNDY

Trasa generalnie wyglądała tak, że wjeżdżając od północnego zachodu, zwiedzając po drodze jak najwięcej ciekawych miejsc, jedziemy na wschód, przecinając Karpaty, aby na półmetku zawitać nad Morzem Czarnym. Znów złożyło się tak, że przed samym urlopem czekała mnie jeszcze delegacja, na której nie miałem dość czasu żeby zaplanować wszystko od A do Z, ale udało mi się ustalić jak pojedziemy tam, a z powrotem to już się okaże. Można powiedzieć, że zaliczyliśmy większość żelaznych punktów wizyty w tym kraju, oprócz jednego, którego jest mi bardzo szkoda. Otóż na północy, a właściwie północnym wschodzie kraju, jest region, w którym mieszka wielu Polaków. Czytaliśmy relacje w internecie i wizyty wśród rodaków na kresach były dla niektórych opisujących swoje wojaże jednymi z najlepszych podróży w życiu. Rejon ten jednak nijak nie chciał wpasować się w trasę i musieliśmy niestety zrezygnować z wizyty w tamtych stronach. Jest nam tego ogromnie szkoda, ale i tak zrobiliśmy ponad 4000 km i to właśnie paliwo pożarło większość budżetu tego wyjazdu, więc teraz uważam to za dobrą decyzję. Taki już urok objazdówek. Może jeszcze kiedyś będzie okazja się tam zjawić. 

W skrócie trasa wyglądała tak: Słowacja -> Węgry (z przystankiem w Tokaju) -> wjazd do Rumunii w pobliżu Oradei, później dalej na płd.-wsch. przemierzając Siedmiogród i jego atrakcje -> trasa Transfogaraska -> okolice Braszowa (słynny zamek w Braniu itp.) -> Bukareszt -> Morze Czarne i słynna Vama Veche -> powrót autostradą na zachód od Bukaresztu i przejazd przez góry "Transalpiną" aż w końcu powrót na północ przez miasteczka, które pominęliśmy jadąc w przeciwną stronę. Jak zwykle mieliśmy przygody (przyjemniejsze i mniej przyjemne), ale w sumie to te wakacje oceniam jako jedne z lepszych jak dotąd. 

KAJ? DO RUMUNII???

Nie zabrakło oczywiście głosów sceptycznych, że jak to do Rumunii, że nas okradną, że dróg tam nie ma i tam jest przecież kiła i najgorsze Cygany oraz relacji tych, którzy pamiętają ten kraj sprzed 20-stu lat. Straszyli, straszyli i... nic się nie sprawdziło z tych przestróg. No może trochę z tymi drogami było prawdy, ale wszystkie negatywne stereotypy o Rumunach się nie sprawdziły i z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest to piękny kraj, który na pewno warto w swoim życiu poznać. Sami mieszkańcy tego kraju to bardzo otwarci ludzie, nawet jak znają tylko 2 słowa po angielsku to zawsze się można z nimi dogadać. W ogóle to skomplikowana przeszłość tego narodu sprawiła, że istnieje tu wiele (bardzo!) licznych mniejszości narodowych: Węgrzy, z którymi Rumunów łączy dość trudna przeszłość, ale jakoś potrafią obok siebie żyć; są wioski góralskie zamieszkałe przez całe pokolenia Słowaków, Polaków, Włochów(!); wielu jest Niemców (ani myślą wracać do Rzeszy); no i oczywiście pochodzący od pradawnych ludów hinduskich Romowie, z którymi wielu ignorantów myli Rumunów. Mniejszości te są w pewnych rejonach tak liczne, że w niektórych miastach prawie wszystkie nazwy i tablice są w kilku językach: po rumuńsku, po węgiersku, albo po niemiecku (a czasem wszystkie razem). Proszę, można razem? Można. Ciekawy jest język rumuński - jest bardzo podobny do włoskiego, a to za sprawą przynależności do Imperium Rzymskiego, które zasiało w tych rejonach łacinę, ale na przestrzeni dziejów ewoluował przyjmując naleciałości języków sąsiadów oraz licznych kolonizatorów. Sami Rumunii lubią mówić o sobie jako o ostatnim na wschodzie kraju  cywilizacji europejskiej, o potomkach śródziemnomorskich potęg - Grecji i Rzymu, którzy przez wieki byli zmuszeni stawiać opór bezwzględnemu imperium Turków. Czytając historię Rumunii, można w sumie przyznać im rację. :) 


NO TO OSPRAWIEJ

Nacykałem chyba z 700 zdjęć, oczywiście tylko 1/3 z nich ujrzy światło dzienne, ale to zostawię na koniec - wszystkie zdjęcia pojawią się na blogu razem z ostatnią (chyba trzecią) częścią relacji (przed chwilą stwierdziłem, że nie zdążę wszystkiego dziś napisać).


W przeciwieństwie do poprzednich podróży wakacyjnych, tym razem nie trzeba było jechać tysiąc km, żeby znaleźć się na pierwszym postoju. Granica rumuńska jest jakieś 550 km od Śląska. W spokojny lipcowy poniedziałek wyruszyliśmy o poranku A4-ką w stronę Krakowa, żeby w ciągu trzech godzin dojechać (o dziwo pustą) Zakopianką do przejścia granicznego w Łysej Polanie.
Bez pośpiechu, omijając autostrady (bo i tak po trasie jakoś specjalnie dużo ich nie było, a szkoda pieniędzy na winiety), oglądając po drodze równie malownicze jak Rumunia Tatry, przejechaliśmy Słowację. Fajnie było znów zobaczyć (tym razem zielone) szczyty Tatrzańskiej Łomnicy, z której tej zimy harpaganiliśmy na czarnych trasach. Równie piękny widok mają mieszkańcy położonego u stóp Wysokich Tatr Popradu - na tle niziny rysuje się (Rysami :D ) panorama Tatr. Takim spokojnym tempem dojechaliśmy do kraju dziwnego języka - Węgier. Tu już równinki poprzeplatane pagórkami i ogólnie wiejska sielanka. Nieznacznie odbiliśmy od trasy na wschód aby odwiedzić miasteczko o znajomo brzmiącej nazwie Tokaj. Spokojna, leniwa mieścina, która (podobnie zresztą jak cały rejon) słynie z dobrego wina. 

Dużo tu turystów z Polski, każdy zamienia forinty w wino, więc i my nie mogliśmy być gorsi. Znaleźliśmy jeszcze polskiego keszyka i z ulgą wsiedliśmy z 30-sto stopniowego upału do wyklimaconego samochodu. Teraz to już prosto do Rumunii.

BIHOR


Przygraniczne miasto Oradea jest dość dużym ośrodkiem przemysłowym i stolicą okręgu Bihor, ale również ładnym trochę przykurzonym reprezentantem tzw. Belle Époque (znam takie mądre wyrazy z przewodnika). Tu przekroczyliśmy granicę i tu przestawiliśmy zegarki na ichnią godzinę czyli jedną do przodu. Zwiedzanie Oradei postanowiliśmy odłożyć na jutro, bo trzeba było jeszcze odszukać pierwszy kemping z listy i rozbić "obóz". Kemping znajdował się niedaleko miasta w okolicy zespołu basenów - Baile Felix. Perspektywa porannego moczenia tyłków basenie bardzo nam odpowiadała po całym dniu spędzonym w aucie. Jakież było nasze zdziwienie gdy się okazało, że baseny słyną z wód termalnych o temperaturze około 40 stopni... Nie można było zatem mówić o orzeźwieniu, ale za to zjeżdżalnie były całkiem fajne i trochę się wygrzaliśmy na Słońcu. Popołudniu moja blada skóra miała już dość więc ok. 13. postanowiliśmy iść na obiad i sjestę. Wieczorne zwiedzanie Oradeii pozwoliło nam już poczuć dość luźny klimat tego kraju. O dziwo nikt nie jeździł jak wariat, dość spokojnie jak na środek tygodnia, równiutkie drogi (co prawda widać, że nowe, bo jeszcze bez pasów), a na trzypasmowych rondach nikt nikomu drogi nie zajeżdżał. Jak to w dzisiejszych czasach bywa - w mieście poparkowane gdzie popadnie dziesiątki aut. Znak naszych czasów, a w tym kraju bywał ten znak trochę męczący. 

Niemniej jednak pierwsze spotkanie z tym miastem zostawiło pozytywne wrażenie. Następnego dnia czekał nas krótki, ale dość męczący (tu były chyba najgorsze w całej podróży drogi) odcinek 70 km na południowy-wschód, który prowadził w okolice miasta Beiuş - rejon znany z malowniczych zjawisk krasowych i wielu jaskiń, w tym kilku naprawdę robiących wrażenie. Tutaj nie mieliśmy pomysłu na nocleg, ale intuicja mówiła nam, że w tym malowniczym rejonie znajdziemy fajną miejscówkę na dziko. Najpierw postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Meziad. Okolica bardzo malownicza, przypominała mi trochę naszą Jurę, a dojazd do jaskinii miał profil delikatnie mówiąc "terenowy". Na miejscu musieliśmy poczekać, aż przewodniczka wróci z poprzednią grupą, po czym dowiedzieliśmy się, że musi się uzbierać 5 osób, ale w końcu po 20 minutach zgodziła się oprowadzić tylko nas. Dodam, że chyba nie zwróciło się przez to paliwo z generatora, który zasilał lampki porozsiewane po jaskinii. Pani oprowadziła nas po jaskini, opowiadając przy tym po angielsku o zakamarkach i przeszło 2 tysiącach nietoperzy, które siedziały i latały nad naszymi głowami. Jaskinia zrobiła na nas wrażenie i przyznam, że takiej przestrzeni jeszcze nie widziałem.


Jeszcze tego samego dnia zwiedziliśmy jaskinię, którą odkryto przy okazji wydobywania boksytu w kopalni Farcu. Jest to jedyna na świecie jaskinia połączona z kopalnią, w której istnieje również (niedostępny do zwiedzania) rezerwat speleologiczny z naturalnymi tworami krzyształów. Z tego powodu tez nazywa się ją również jaskinią krzyształową, ale przyznam szczerze, że nie przebiła jaskini Meziad, a przewodniczka ledwo mówiła po angielsku. Po dojechaniu do tej położonej w górach jaskinii stwierdziłem, że dojazd do poprzedniej nie był jednak taki zły. Dzień krasnoludowania dobiegał końca więc w okolicznej miejscowości wypytaliśmy o pole namiotowe. Powiedziano nam, że oficjalnego pola nie ma, ale za wioską przy potoku jest przygotowana przez miejscowych polana i w sumie to zachęcają żeby tam się rozbić. I to było chyba najlepsze miejsce, w jakim spaliśmy. I w dodatku za darmo. Niewielki ale stromy wąwóz, w którym płynie czyściutki potok i słychać tylko jego szum, a poza tym cisza. Od czasu do czasu przechodzi tylko lub przejeżdża jakiś miejscowy rolnik lub pasterz z wesołym pozdrowieniem. 

Wieczorem po "kociołku do syta" wybraliśmy się jeszcze na szczyt owego wąwozu, skąd rozpościerał się piękny widok. A na koniec atrakcja wieczoru, czyli kąpiel w lodowatej rzece. Pierwszy moment tragiczny, ale za to potem człowiek się czuje jak młody bóg! Biwak w takim miejscu to przyjemna odmiana po głośnym i zaludnionym Baile Felix. Na tym zakończę dzisiejszy odcinek przygód Romana (i Agatki!) w Rumunii. Niebawem druga część. Zapraszam!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Erwin Hymer Museum

Dzisiaj mało czytania a trochę oglądania. Jadąc do Ravensburga mijamy zawsze po drodze muzeum kamperów i w minioną niedzielę w końcu była okazja żeby się tam wybrać. Był SZPAS.

Klikamy na zdjęcie i oglądamy galerię. Zapraszam!

sobota, 22 czerwca 2013

Redvibes Regroove

Aaale cipło. Jak jest cipło ale jeszcze tak nie do zdechnięcia to siedzę w piwnicy i uderzam w gary. Skompletowałem w końcu całe omikrofonowanie i teraz tylko ćwiczyć, tworzyć i nagrywać. Powoli rodzi się zamysł na "drugi" album Redvibes. Teraz już z trochę innym podejściem i jeżeli pojawi się wokal to już raczej w rodzimym języku. A jeżeli się pojawi to nie wiadomo czy w ogóle mój. Ale bębny na pewno będą na żywo. Ogólnie to jest bardzo ogólnie i jeszcze większość mam w głowie, nie na ścieżkach. Z poprzedniego "Amplified" w sumie jestem zadowolony, ale na dobrą sprawę nie bardzo wiedziałem jak go wypromować, angielski wokal też trochę ograniczył odbiór i w końcu album przepadł w odmętach internetu. Trochę się przez to nauczyłem i chyba teraz trzeba inaczej do tego podejść ;)

Lubie sobie pobębnić w klimatach breakbeatowych czyli połamanych rytmów, ale czasem żeby odpocząć, szukam czegoś innego w muzyce której słucham. Czasem spodoba mi się kawałek z zupełnie na co dzień odległego gatunku jak np. ostatnio Jolene, Dolly Parton. Od czasu do czasu będę publikował jakieś "drum covery", ale żeby nie były takie nudne to postaram się inaczej aranżować. Na moją nutę. Z takim coverowaniem to też nie taka łatwa sprawa, bo im lepsze i głośniejsze bębny w oryginale tym mniej pola do popisu dla mnie. Stąd też na razie są to w większości kawałki z lat 70tych, kiedy to jeszcze nie kompresowano dźwięku na potęgę i nie kładzono takiego nacisku na "mocny beat", a perkusja nie była na pierwszym planie. A jakoś i tak jak się słucha tych nagrań to nóżka tupie, ciekawe no nie? A może jakieś sugestie co do kolejnego coveru? :)



To taki krótki update, bo jutro znowu jadę na delegację do Niemiec, całe szczęście na 2 tygodnie, a potem urlop :) Także widzimy się chyba nie za prędko. Pozdr!


Free Blogger Templates by Isnaini Dot Com and BMW Cars. Powered by Blogger